piątek, 5 listopada 2010

Jabłka, jabłonie i takie tam

Wydaje się, że jest sporo problemów z oceną twórczości dzieci znanych muzyków, którzy idą w ślady swoich rodziców. Kłopoty są jednak w tym przypadku tylko pozorne i wystarczą najprostsze kryteria by nie utknąć w gąszczu gałęzi genealogicznego drzewa. Tym kryterium w każdym przypadku nie może być nic innego jak twórczość latorośli.

Zacznijmy od przykładu z naszego polskiego podwórka. Pamiętam jeden z festiwali miejskich odbywający się na Placu Wolności we Wrocławiu jakieś 10, może 15 lat temu. Na jednej scenie przed gwiazdą wieczory występowali: Sebastian Riedel, ze swoim zespołem Cree oraz Patrycja Markowska. Oboje, wtedy niemal debiutanci zaprezentowali się najlepiej jak potrafili. Riedel w charakterystycznej mieszance bluesa i rocka, ze szczerym ujmującym wokalem, Markowska w miałkiej kombinacji rocka i popu. Jej styl wokalny choć poprawny cierpi na brak czegokolwiek co byłoby zdolne przyciągnąć i poruszyć słuchacza. Dzisiaj sytuacja wygląda podobnie. Sebastian Riedel jest wyrobionym wokalistą i bardzo dojrzałym gitarzystą o rozpoznawalnym stylu (może nawet jest bardziej gitarzystą niż wokalistą). Patrycja Markowska natomiast nadal produkuje popowo rockowe albumy wypełnione bezpłciowym plumkaniem. Można oczywiście zarzucić Riedlowi, że czasami przesadza w swojej twórczości nawiązując wprost do legendy taty, bo na dłuższą metę może budzić to pewien niesmak, jednak ciężar gatunkowy i rozmiar mitu ojców naszych bohaterów jest nieporównywalny.

Kolejnym przykładem bodaj najlepiej obrazującym fakt, że samo nazwisko nie wystarczy by stać się gwiazdą na miarę talentu swojego ojca jest projekt Bloodline. W 1994 roku grupa wydała jedyną płytę a w jej nagraniu wzięli udział Erin Davis (syn Miles’a Davise’a), Waylon Krieger (syn Robby Kriegera z The Doors), Berry Oakley, Jr. (syn Berrego Oakley’a, basisty Allman Brothers Band) oraz Joe Bonamassa (syn swojego ojca). Z perspektywy czasu dość zaskakująca jest obserwacja: Bonamassa jako jedyny z zespołu nie jest synem znanego muzyka i jako jedyny zrobił światową karierę. Jest dzisiaj uważany za jednego z najlepszych gitarzystów. To w jego kierunku zwracają się oczy, gdy mowa jest o przyszłości bluesa. Nagrywa doskonałe płyty i koncertuje na całym świecie. Dowodzi to, że geny i znane nazwisko mogą pomóc w karierze, ale gwarantem sukcesu nie są.

Jeszcze jednym przykładem utalentowanego syna, jeszcze bardziej utalentowanego ojca, o którym chciałbym napisać, a powyższe było tylko do tego wstępem jest Devon Allman. Jego „starszy” Gregg jest od ponad czterech dekad trzonem jednej z moich ulubionych kapel The Allman Brothers Band. Jego popisy wokalne zdefiniowały na nowo blues w bielszym jego odcieniu oraz przyczyniły się do powstania nurtu zwanego Southern Rock. Ale wróćmy do syna. Wyglądający jak kopia swojego taty Devon wydał właśnie swój drugi album zatytułowany Space Age Blues. Muzyka na nim zawarta z jednej strony nie jest zaskoczeniem, bo mamy do czynienia z blues-rockiem na bardzo przyzwoitym poziomie, z drugiej jednak w porównaniu z raczej mdłym debiutem zawiera utwory, których słuchanie dostarcza wiele radości. W pierwszej kolejności na uwagę zasługuje wokal. Tutaj naprawdę młodemu należą się wyrazy uznania. Wszystkie piosenki zaśpiewane są rewelacyjnie. Barwa momentami przypomina przydymiony głos Gregga, ale jest tam jeszcze coś więcej, coś własnego i oryginalnego. Devon wie doskonale co może zrobić ze swoimi strunami głosowymi i robi to, dawkując ekscytację, podniecenie, wyciszenie, ból i radość w zależności od klimatu kawałka. Jako gitarzysta jest sprawny i kompetentny, jednak brak tutaj jakiegoś szczególnego sznytu by nazwać jego opanowanie instrumentu wybitnym. Do jego nieodżałowanego wujka Duane’a jest mu niebywale daleko.

Tak czy inaczej po tym albumie Devon Allman ląduje na mojej liści artystów, których karierę należy śledzić ze wzmożoną uwagą. Żałuję tylko, że przegapiłem jego warszawski koncert. Podsumowując: niedaleko pada jabłko od jabłoni (najczęściej) i bardzo dobrze. Bo zamiast jednego Allmana mamy dwóch.

czwartek, 7 października 2010

Krótka piłka Vol. 4 - San Francisco Funk

Drugi album świetnej kapeli z okolic San Francisco. W doskonałym stylu potrafią przywołać klimat klasycznego funka z przełomu lat 60-tych i 70-tych. W kilku utoworach wystąpił gościnnie Karl Denson. Polecam do tańca i do różańca.
Z powodu braku lepszych klipów na YouTube musicie zadowolić się tym krótkim filmikiem, a najlepiej od razu sięgnąć po całą płytę.

środa, 6 października 2010

Po prostu Clapton

Pominięcie milczeniem najnowszej płyty Erika Claptona byłoby niewybaczalnym błędem i z całą pewnością wyrzuty sumienia nie dałyby mi spokoju, gdybym tak zrobił. Po pierwsze dlatego, że Clapton jest jednym z moich ulubionych artystów ever. Po drugie, bo jest to świetna płyta. Po trzecie, bo chciałbym zabrać głos w modnej ostatnio dyskusji o podstarzałych gwiazdorach, którzy na potęgę odgrzewają kotlety, próbując dorobić sobie do emerytury zdzierając ostatnie grosze z wiernych fanów.

Na podstawie opinii krytyków zjawisko to można podzielić zasadniczo na dwa nurty: Pierwszy to artyści, którzy mając za sobą lata swojej świetności trafiają pod skrzydła producentów młodego pokolenia i wspólnie wydają płyty cieszące się zaskakująco dużą popularnością. Bartek Chaciński pisał o tym tutaj. Muzycy wpisujący się w ten nurt to: Johnny Cash, Neil Diamond, Gil Scott-Heron, niedawno Tom Jones, a w zeszłym miesiącu Robert Plant. O tym ostatnim przeczytacie tutaj.

Druga strona tego zjawiska to muzycy, którym bardziej niż na zadowoleniu swoich wielbicieli i spełnieniu własnych artystycznych ambicji zależy na zarobieniu kilku dodatkowych milionów zanim całkowicie popadną w muzyczne zapomnienie. Artykuł Roberta Sankowskiego na ten temat znajdziecie tutaj. Autor co prawda słusznie zdiagnozował problem, jednak wrzucił do tego wora artystów do niego nie pasujących, bo oprócz Phila Collinsa i Carlosa Santany umieścił tam Roberta Planta, który bardziej pasuje do nurtu pierwszego oraz Erika Claptona, a z tym ostatnim sprawa wygląda jeszcze inaczej.

Clapton wymyka się tym pobieżnym kategoryzacjom i trudno przypasować go do któregokolwiek zbioru. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że nie zaliczył on w ostatnim czasie żadnej dłuższej przerwy i cały czas jest niezwykle aktywnym i płodnym muzykiem. Wciąż wymyśla dla siebie nowe formuły artystycznego istnienia na rynku i nie daje o sobie zapomnieć swoim fanom. Jego największym bodaj osiągnięciem ostatnich lat jest festiwal gitarowy Crossroads. Pod szyldem tego wydarzenia, podczas jednego dnia na scenie występuje niespotykana chyba nigdzie indziej liczba muzyków. Ta wyjątkowa impreza całkowicie pozbawiona jest jakichkolwiek ram pokoleniowych i gatunkowych.

Clapton korzysta ze swoich rozległych znajomości i chętnie zaprasza do współpracy artystów występujących na jego festiwalu. Dzięki temu mogliśmy już cieszyć się wspaniałym albumem Road To Escondido, na którym Erikowi towarzyszył jego idol J.J. Cale oraz cała armia nieprzyzwoicie utalentowanych gości (m.in. Derek Trucks i John Mayer). Kolejny owoc podobnej współpracy to koncertowy album oraz film DVD będący zapisem wspólnego występu Slowhanda i jego wieloletniego przyjaciela Steva Winwooda. To wyśmienite wydawnictwo zaowocowało trasą koncertową, a jej berlińska część była dla mnie źródłem niesamowitych przeżyć.

Jaka w takim razie jest jego najnowsza płyta Erika? Dziwna. Spróbujcie nadać temu słowu pozytywny wydźwięk. Bo ona jest dziwna w pozytywnym sensie. Jest eklektyczna i zaskakująca. Jest zupełnie inna niż możecie się tego spodziewać. Jest pełna bluesa i odniesień do tradycji, ale brzmi nowocześnie i czysto (prawdopodobnie jest to zasługa współproducenta Doyla Brahmalla II). Jak przystało na dzieło wytrawnego bluesmana czuje się atmosferę przyjacielskiego jam session w starym stylu – a przyjaciół jest sporo: m.in. J.J. Cale, Derek Trucks, Kim Wilson, Allen Toussaint i Sheryl Crow. Choć aranżacje są raczej bogate, trudno odnaleźć w nich miejsce na ogniste solówki gitarowe. Jest za to dużo spokoju, emocji, dojrzałości i dobrej zabawy na modłę nowo-orleańskich parad ulicznych z okazji Mardi Gras.
Tym albumem Eric Clapton udowadnia, że nie tylko nie zniknął ze sceny ani na chwilę, ale cały czas rozwija się i ma jeszcze wiele do zaoferowania swoim fanom.

W wywiadzie promującym płytę gitarzysta stwierdza, że jeżeli jest ona niespodzianką dla fanów to tylko dlatego, że jest ona niespodzianką dla samego artysty. Cudowna doprawdy to niespodzianka.
Posłuchajcie jak się zaczyna!

piątek, 3 września 2010

Fishdick Zwei – The Dick Is Rising Again

Chyba czas najwyższy powróć na chwilę do koncepcji korzeni i owoców. Dzisiaj będzie o jabłkach, które nie dość, że od jabłoni spadły niezwykle daleko, to jeszcze zdają się być wynikiem jakiejś genetycznej modyfikacji. Wynik to doprawdy niezwykły.

Myślę tutaj o kapeli, z którą rozpoczął się moj wieloletni romans z muzyką - Acid Drinkers. Gdzieś pod koniec podstawówki usłyszałem Infernal Connection i całym mój świat odwrócił się do góry nogami. Zaskakujące kowery w wykonaniu kwasożłopów od zawsze były ważnym elementem twórczości kapeli. "Seek adn Destroy" w akustycznej wersji z Edytą Bartosiewicz albo "Proud Mary" to tylko kilka przykładów. Dzisiaj, na nowy rok szkolnych otrzumujemy płytę, która w całości wypełniona jest kowerami. Tytuł nawiązuje do albumu z 1994 nagranego w podobnej konwencji.

Wszystkie utwory brzmią niesamowicie. Jeśli wydaje wam się, że wszystko słyszeliście i nic nie jest w stanie was zaskoczyć, to koniecznie posłuchajcie tej płyty. Nie będę zdradzał wszystkich niespodzianek, jakie przygotowali dla nas Acidzi. Odkrywanie ich kawałek po kawałku sprawi wam kupę radochy. Zagranie koweru, tak aby zachować jego pierwotny klimat, a jednocześnie odcisnąć na nim piętno własnego stylu nie jest łatwym zadaniem. Acid Drinkers robią to po mistrzowsku od wielu lat. Ogromny szacunek należy oddać muzykom za odwagę, humor, ironiczną złośliwość i inteligentne szyderstwo. Żartują sobie nie tylko z bardzo niemetalowych kawałków jak "New York, New Yor", ale także z bardzo metalowych jak "Seasons in The Abyss" Slayera. Jestem przekonany, że album ten podzieli słuchaczy na zwolenników, którym spodobają się kipiące pomysłami zabawy aranżacyjne i przeciwników, którzy będą marudzić o komercji, robieniu pod publiczkę i czymś tam jeszcze.

Wykombinowałem sobie na koniec takie zdanie podsumowania: Ostre jak brzytwa ostrze ironii precyzyjnie oddzieli wydumanych pozerów o smutnych oczach od zdolnych do autoironii i dobrej zabawy miłośników rock and rolla.



P.S.
Aha, miałem wrócić w tej notce do owocowo korzennej mataforyki. Spróbujmy zatem wytropić ślady bluesa u Acidów. Nasi bohaterowie, jak niemal każda kapela metalowa, w mniejszym bądź większym stopniu muszą uważać się za spadkobierców zespołów takich jak Led Zeppelin. Acid Drinkers przyznają się do tego otwarcie, a dowodem tego jest kawałek “Bring It On Home” umieszczony na omawianej wyżej płycie. Z kolei pisanie o tym, jak wielkie znaczenie dla twórczości Jimmiego Page’a i spółki miał blues wydaje mi się całkowicie pozbawione sensu. Obecność notki poświęconej kapeli metalowej na moim blogu uważam, więc za usprawiedliwioną.

czwartek, 19 sierpnia 2010

From schoolyard teasin' to all night pleasin' - Eli "Paperboy" Reed

Chciałem podzielić się wrażeniami z niespodzianki, jaką była dla mnie płyta Sharon Jones. Zostałem jednak uprzedzony w wielu miejscach, przez wiele osób (np. tutaj). Dodam tylko, że płyta I Learned the Hard Way (próbka tutaj) była dla mnie niezwykle miłym i odświeżającym zaskoczeniem. Podobne emocje czekały na mnie dzisiaj.

Uwielbiam takie momenty, kiedy już pierwsze dźwięki sprawiają, że czuję gdzieś w środku przyjemne mrowienie, które zapowiada nadchodzące emocje. Do rzeczy: niespodziewanie spadła na mnie płyta Come and Get It. Eli „Paperboy” Reed, bo to on odpowiada za popełnienie tego dzieła, to młody wokalista i gitarzysta z Bostonu. Swój przydomek zyskał w czasach, kiedy terminował w Clarksdale, gdzie grywał w juke jointach u boku doświadczonych bluesmanów z Delty Mississippi. Następnie, w czasach studenckich, grał na organach podczas niedzielnych nabożeństw w jednym z kościołów w Chicago. W końcu powrócił do rodzinnego Bostonu by założyć swój własny zespół i zacząć pracować na własne nazwisko.

Come and Get It to jego trzeci w sumie album i pierwszy nagrany dla dużej wytwórni (Capitol). Nie bez powodu przywołałem na początku Sharon Jones. „Paperboy” odkrywa dla nas podobne rejony soulu oraz klasycznego R&B w stylu wytwórni Stax czy Motown. Nie wstydzi się swoich inspiracji i otwarcie nawiązuje do twórczości takich artystów jak Otis Redding, Wilson Pickett czy Sam Cooke. Mając za sobą duży zespół, złożony z doświadczonych muzyków Eli Reed potrafi stworzyć klimat lat 60-tych i 70-tych brzmiąc przy tym świeżo i oryginalnie. Bogate aranżacje sekcji dętych i smyczków są nieodzownym składnikiem tego projektu.

Wypada w tym miejscu wspomnieć o muzycznej świadomość Reed’a i jego podejściu do kompozycji. Musimy pamiętać, że twórczość wspomnianych wyżej artystów soulowych to nic innego jak muzyka popularna. Jej przeznaczenie to po pierwsze i najważniejsze dobra zabawa. To jak bardzo różni się ona od tego, co współcześnie nazywamy popem pod niemal wszystkimi względami (kompozycyjnym, aranżacyjnym, wykonawczym) jest tematem na osobną rozmowę. Najważniejszym założeniem było powoływanie do życia utworów, które spodobają się jak największej liczbie osób. Dzięki pięknym melodiom, profesjonalnym kompozycjom, idealnie dobranym dźwiękom oraz prostym historiom miłosnym służącym za teksty udawało się tworzyć cudowne albumy. Cały czas potrafią one zaskakiwać radością i płynącą z niej energią. Eli w lot pojął te zasady i w swojej twórczości przyjął podobną metodę. Wprost mówi, że jego ambicją jest pisanie dobrych piosenek popowych, a że najlepsze piosenki popowe tworzyli wg niego artyści wytwórni Stax czy Motown, to staje się jasny kierunek, jaki obrał na swojej muzycznej drodze.

W odniesieniu do tego albumu to wszystko prawda. Wszystkie kompozycje wypełnione są po brzegi humorem, zabawą, radością i tańcem. Jak dla mnie płyta jest imprezowym pewniakiem na każdej domówce z dansflorem.

Na osobną wzmiankę zasługują wokalne umiejętności „Gazeciarza”. To co wyrabia z głosem jest niewyobrażalne. Potrafi śpiewać słodko i cicho, potrafi też ryknąć z „przesterem” kiedy potrzeba. Jego głos, choć naturalnie jasny i delikatny doskonale oddaje klimat piosenek. Reed po mistrzowsku operuje nastrojem lawirując pomiędzy dźwiękami w górę i w dół. Robi ze słuchaczem dosłownie to, na co mu przyjdzie ochota. Jest jak muzyczny kameleon zmieniając barwy głosu w każdym prawie utworze (w moim odczuciu jest to cecha największych wokalistów). Jego popisy wokalne robią zdecydowanie największe wrażenie. Momentami, wokalnie i wizualnie przypomina mi nieodżałowanego Sean’a Costello (wspominam o nim by polecić jego twórczość waszej uwadze, bo to całkowicie zasługująca na to postać).

Będąc całkowicie szczerym, nie mam zielonego pojęcia jak temu chłopaczkowi o twarzy niemowlaka udało się zamknąć tyle energii w dwunastu niezbyt długich kompozycjach.

sobota, 14 sierpnia 2010

Krótka piłka Vol. 3 - Doktor z Nowego Orleanu

Ze względu na notoryczny brak czasu, krótkie piłki to na razie jedyne notki, jakie jestem w stanie zamieszczać. Postaram się poprawić w przyszłości, póki co przechodzę do rzeczy: Polecam serdecznie najnowszy album żywej legendy sceny Nowego Orleanu - Dr. John - Tribal. Płyta jest doskonała! Oddaje w niesamowity wprost sposób ducha muzyki z Crescent City.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Tyski festiwal w Chorzowie - kilka spostrzeżeń, wniosków, opinii.

XII Festiwal im. Ryśka Riedla był chyba siódmym, w którym miałem przyjemność uczestniczyć oraz pierwszym, na którym byłem odkąd odbywa się w nowym miejscu. Dla przypomnienia – z wymarzonego, dla takich imprez ośrodka na tyskich Paprocanach, festiwal przeniesiono na teren chorzowskiego Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku. Weekend minął, emocje opadły, złapałem oddech, wyspałem się. Najwyższy czas na kilka spostrzeżeń, wniosków, opinii.

Z przykrością muszę stwierdzić, że miniony festiwal to chyba powolny początek jego końca. Na taki stan rzeczy złożyło się kilka rzeczy. Jedne z nich można próbować zmienić, inne były całkowicie niezależne od organizatorów. Jeden z symptomów kryzysu to frekwencja. Gołym okiem było widać, że dużo niższa niż na poprzednich festiwalach. Zmiana lokalizacji imprezy to jedna z przyczyn takiego stanu rzeczy. Nie da się ukryć, że przyjazne otoczenie jeziora na Paprocanach zawsze brało udział w tworzeniu niepowtarzalnej atmosfery tego festiwalu. Na wzrost frekwencji na pewno nie wpłynął pozytywnie odbywający się równolegle Przystanek Woodstock, który organizowany jest z myślą o mniej więcej podobnej publiczności, ani fakt, że występy odbywały się w piątek i sobotę, a nie jak to zwykle miało miejsce w sobotę i niedzielę. Zapowiadana mocno średnia pogoda także zniechęciła sporo potencjalnych uczestników zabawy.

Frekwencja to jedno. Druga sprawa to organizacja imprezy. Największym minusem było to, co ostatnimi czasy można obserwować w trakcie większości podobnych wydarzeń. Mam tutaj na myśli wyznaczenie na terenie imprezy niewielkiego obszaru, na którym można zakupić i spożywać piwko. Podobna sytuacja miała miejsce np. na Sonisphere w Warszawie. Nie mam pojęcia czy jest to ustawowy wymóg dotyczący organizacji koncertów, ale autor tego pomysłu chyba nigdy w życiu nie był na żadnym koncercie. Uczestnicy festiwali zamykani są w getcie, z którego nie mogą wyjść z piwem. Taka sytuacja skutkuje tym, że ktoś kto ma ochotę napić się chłodnego browaru, zamiast kupić jedno, wypić ze smakiem i w razie potrzeby iść po kolejne, kupuje od razu po kilka, wypija je maksymalnie szybko (nie chce przecież aby ominęły go występy artystów, za które zapłacił) i zanim się zorientuje jest już w takim stanie, że żadne występy go nie interesują. Kolejny skutek takiego zabiegu to bardzo mała liczba słuchaczy pod sceną. Wielu uczestników, jeśli ma do wyboru koncert nieznanego artysty lub piwo wybiera to drugie. Jeżeli by pozwolić im pić podziwiając jednocześnie zmagania koncertowe muzyków, liczba fanów pod sceną byłaby znacznie większa, a tym samym odbiór muzyki znacznie większy. Nie potrafię sobie wyobrazić, jaki jest cel tego typu trików. Zgaduję, że autor tego pomysłu miał na uwadze nasze bezpieczeństwo. Nie wiem jedynie, w jaki osób zamknięcie kilkuset osób na niewielkim terenie z dwoma wyjściami, ma zapewniać to bezpieczeństwo. Organizatorzy koncertów w Niemczech bardzo dawno to zrozumieli i nie widzą nic zdrożnego w jednoczesnym spożywaniu chmielowego trunku i słuchaniu muzyki (co jak wiadomo doskonale do siebie pasuje). Tak było np. na koncercie Erika Claptona i Steve’a Winwooda w berlińskiej O2 World Arena. Pragnę w tym miejscu zaapelować do osób odpowiedzialnych za opisywane przeze mnie pomysły, aby wykazały się zdrowym rozsądkiem i zrozumiały, że fani muzyki (nawet najbardziej ekstremalnych jej odmian) nie są krwiożerczymi bestiami pozbawionymi zdolności logicznego myślenia. Polecam osobom takim wybrać się na jakikolwiek tego typu koncert by zobaczyć jak to wygląda.

Wróćmy jednak do ryśkowego festiwalu. Kolejne minusy będą poważne, bo dotykające istoty tej imprezy, czyli muzyki. Skupię się przede wszystkim na koncertach gwiazd. Cree i Dżem jako gospodarze kolejnych dni festiwalu to wyczerpująca się powoli formuła. Sebastian Riedel nie należy do artystów zbyt płodnych, (trzy albumu studyjne w ciągu 15 lat to raczej niewiele) przez co program większości koncertów grupy Cree nie różni się prawie niczym. Słuchając koncertu 2 lata temu, w tym roku nie zostałem zaskoczony niczym. Wszystko zagrane sprawnie i poprawnie jednak bez krztyny oryginalności. Wystarczyło przecież sięgnąć po sprawdzony sposób największych kapel tego typu – zagrać kilka świeżych kowerów. Nie wiem czy to kwestia jakiegoś polskiego kompleksu niższości, czy czegoś innego, ale skoro zespoły jak Allman Brothers Band czy Gov’t Mule potrafią urozmaicić swoje występy nowymi wersjami klasycznych utworów, to dlaczego boją się tego świetne polskie kapele jak właśnie Cree. Jeśli chodzi o Dżem, to szacunek należy się za wytrwałość. Koncert tej legendarnej grupy trwał ok. czterech godzin. Choć zawierał kilka premierowych utworów (z nadchodzącej po sześciu latach płyty) cierpiał wg mnie na brak energii, żywiołu i witalności. Nie chodzi mi o to, że chciałbym zobaczyć jak Jerzy Styczyński gra na gitarze zębami lub za głową, a Beno Otręba fika koziołki, ale chciałbym czuć jak unosi się nad głowami słuchaczy energetyczna mgła, do której zostaliśmy przyzwyczajeni przez lata działalności grupy Dżem.

Jeszcze jedno, do czego muszę się przyczepić to dobór artystów. Osobiście jestem zdania, że Hey czy T.Love to nie do końca jest to, co chciałby usłyszeć fan Festiwalu im. Ryśka Riedla. Zdaję sobie sprawę z faktu, że zaproszenie tych zespołów miało na celu przyciągnięcie szerszą grupę odbiorców. Jednak w wyniku tego atmosfera muzycznego święta zmieniła się w klimat imprezy typu Dni Oleśnicy czy Powiatowych Dożynek w Twardogórze. Muniek Staszczyk „śpiewający” „Naiwne pytania” to naprawdę jest coś, czego nie chce słuchać fan blues-rockowej rozrywki. Udawało się przecież w poprzednich latach ściągać zagranicznych artystów. Był Doyle Bramhall II, był Taj Mahal, byli Ten Years After – artyści, choć nie z najwyższej półki, zapewniający smakowitą, muzyczną ucztę dla wygłodniałego polskiego fana rocka i bluesa.

Jest mimo tych wszystkich zarzutów coś, co ratuje ten festiwal i wyróżnia go spośród innych na muzycznej mapie polski. Coś, co mimo pogody, piwnego getta i wszystkiego, o czym wspomniałem wyżej, daje nadzieję na to, że jednak nie umrze on śmiercią naturalną. Jest to niesamowity klimat tworzony przez ludzi biorących udział w tej szczególnej imprezie. Niecodzienna sympatia otwarte serca i głowy to rzadka cecha. Spotykana jednak na każdym kroku podczas tych dwóch dni. Absolutne poczucie bezpieczeństwa i brak agresji są niezmiennym atrybutem tej imprezy od wielu lat. Jestem przekonany, że ma w tym swój udział osobowość patrona festiwalu. Owiana nimbem legendy postać Ryśka Riedla sprawia, że każdy traktuje innych dokładnie tak, jak sam chciałby być traktowany. Nikt przy tym nie jest nachalny, nikt się nie narzuca. Wspólnym wysiłkiem wszystkich uczestników festiwalu impreza ta jest osobliwym dowodem niepowtarzalnych emocji, jakie wzbudza muzyka.

Obym się mylił wieszcząc powolną śmierć temu wyjątkowemu wydarzeniu.

czwartek, 22 lipca 2010

Krótka piłka Vol. 2 - 100 Miles from Memphis

Co tu dużo gadać - najnowsza, jeszcze ciepła płyta Sheryl Crow. Album wyprodukował Doyle Bramhall II, który jest również współkompozytorem niemal wszystkich numerów na płycie. Luźny styl Sheryl towarzyszy wszystkim pełnym słońca utworom składającym się na ten krążek. Lubię takie granie

poniedziałek, 19 lipca 2010

Krótka piłka Vol. 1 - Cóż, że ze Szwecji Vol. 1

W odpowiedzi na prośbę jednego z czytelników mojego bloga, otwieram oficjalnie nowy dział. Zamieszczać tu będę krótkie wzmianki o płytach, które są moim zdaniem warte polecenia. Przedstawiał będę raczej lakoniczne wskazówki i muzyczne drogowskazy miast przynudzać rozwlekle o jakiejś płycie bądź artyście.

Dział "Krótka piłka" otwiera trzeci album grupy Kamchatka (Kamchatka - Volume III). Pochodzące ze Szwecji trio prezentuje muzykę na najwyższym poziomie. Jak w przypadku większości zespołów ze Skandynawii teksty śpiewane są po angielsku z akcentem, którego wokalista wstydzić się nie musi (szkoda, że w Polsce tak rzadko słychać taki angielski). Barwa głosu przypomina trochę Gutka z Idnios Bravos i Piotra Cugowskiego. Całość utrzymana jest w specyficznym szweckim klimacie. Chłodnym i powściągliwym z jednej strony oraz ujmującym swoim profesjonalizmem i świeżością pomysłu z drugiej.
Na szczególną uwagę zasługuje świetna wersja kawałka Allmanów - Whipping Post.

dla smaczku

wtorek, 13 lipca 2010

Wrocław nie powiedział ostatniego słowa!

We Wrocławiu dzieje się mnóstwo rzeczy – jest legendarny już Przegląd Piosenki Aktorskiej, jest festiwal Era Nowe Horyzonty, coraz większą popularnością cieszy się (całkowicie zasłużenie) Brave Festival. Ważnym wydarzeniem na jazzowej mapie Polski jest Jazz Nad Odrą. Niezwykle prężnie działa Ośrodek Działań Artystycznych „Firlej” pod wodzą Roberta Chmielewskiego. Jest zatem Wrocław miastem pieczołowicie dbającym o zaspakajanie kulturalnych potrzeb swoich mieszkańców. Nie jest jednak miastem bluesowym. To fakt, którego nie sposób podważyć. W zasadzie cały Dolny Śląsk jest jakiś mało bluesowy. Trasy koncertowe bluesmanów wielkim łukiem omijają cały region łącznie z jego stolicą. Gwiazdy światowego bluesa, jeśli odwiedzają Polskę można mieć pewność, że nie będą grać we Wrocławiu. Poza Leszkiem Cichońskim promującym bardziej gitarę niż bluesa, mało kto uprawia ten gatunek muzyki. Czy wrocławscy bluesfani są więc skazani na ciągłe wycieczki do Warszawy, Gdyni, Katowic, Chorzowa, Poznania, a nawet Suwałk i Ostrowa Wielkopolskiego? Jeszcze przez jakiś czas, na pewno tak, ale jest jedna jaskółka, która choć wiosny nie czyni, zapewnia powiew świeżego bluesowego powietrza. Myślę tutaj o zespole HooDoo Band.

Wydana w tym roku debiutancka płyta grupy narobiła sporego zamieszania w środowisku i nie tylko. Wiem, wiem, dopuściłem się tutaj lekkiej manipulacji. HooDoo Band nie jest bowiem zespołem bluesowym w tradycyjnym sensie tego słowa. Twórczość kapeli to częste wycieczki w rejony funka, soulu czy jazzu i oczywiście bluesa, trudno więc nazwać ich „zespołem bluesowym”. Jednak w polskich warunkach termin ten ma nieco odmienne znaczenie. Bo jak inaczej nazwać grupę, która w ankiecie jedynego pisma bluesowego w Polsce otrzymuje tytuł odkrycia roku? Jak nazwać grupę, która bierze udział w większości festiwali bluesowych w kraju? Jak wreszcie nazwać grupę, która koncertuje oraz nagrywa płyty z Carlosem Johnsonem (o ilości bluesa w bluesie w przypadku tego artysty nie trzeba chyba nikogo przekonywać)? Kapela bluesowe to jedyne sensowne w tym przypadku określenie bez względu na to, jak bardzo się to nie spodoba bluesowym ortodoksom.

Pretekstem do tej notki jest koncert HooDoo Bandu, jaki dane mi było usłyszeć w mojej miejscowości niedaleko Wrocławia. W niewielkim klubie, przy nikłej frekwencji muzycy dali wprost niesamowity show. Energia jaka towarzyszyła występom Wrocławian była niewiarygodna. Zdołaliśmy usiedzieć może dwa kawałki by za chwilę pląsać i śpiewać pod sceną. Przy takich dźwiękach nie da się pozostać w bezruchu choć na chwilę. Gra muzyków jest luźna i niewymuszona, a uśmiechy nie schodzą z twarzy zarówno artystów jak i publiczności. Młodzi, niezmanierowani artyści odwalają kawał dobrej roboty, bawiąc się przy tym na całego.

Mam nadzieję, że tegoroczne koncerty oraz debiutancki album są zapowiedzią wielkiej kariery i popularności, nie tylko w bluesowym światku. Skazywanie takiej muzy na niszowość jest niewybaczalnym grzechem. Życzę im z całego serca, aby nie zmieniali swojego podejścia do muzyki, a radość grania cały czas była nadrzędną wartością.

Marzę też po cichutku, że Hoodoo Band będzie katalizatorem, dzięki któremu do kulturalnego krajobrazu Wrocławia i całego Dolnego Śląska zostanie pięknie domalowany blues.
Dzisiaj wyjątkowo krótki komentarz do muzycznego przykładu:
1. Miło obserwować metamorfozy takie jak Alicji Janosz, która z zagubionej laureatki Idola przeistoczyła się w dojrzałą wokalistkę z jasną wizją swojej artystycznej przyszłości.
2. Koniecznie zwróćcie uwagę na gitarową solówkę Bartka Miarki. Oszczędne i wyszukane dźwięki zagrane ze smakiem i ogromnym czujem. Bartek jest gitarzystą o wyrazistym stylu i charakterystycznym brzmieniu – najważniejsze cechy przyszłego bohatera gitary.

czwartek, 8 lipca 2010

Korzenie na Antypodach

Gdzieś w zakamarkach terminologii gatunków muzycznych przyczepił się do mnie termin roots rock. Co też może on oznaczać? Tak na chłopski rozum, będzie to muzyką nawiązująca do korzeni. Czyli do czego? W pierwszym odruchu można przywołać w pamięci cytowane niemal wszędzie powiedzenie, którego autorem miał być Willie Dixon, że korzenie wszelkiej muzyki do blues. I w przypadku roots rocka jest to prawda, ale nie do końca. Bo twórczość artystów opisywana tym terminem nawiązuje do ich własnych indywidualnych korzeni, zatem do bluesa również, lecz nie tylko. Oprócz bluesa może to być stary dobry rock and roll, country, reggae a nawet meksykański folklor (jak w przypadku grupy Los Lobos). Jednak jak to zwykle z dziwnymi terminami bywa, także znaczenie pojęcia roots rock czy też roots music zostało przeinaczone. Za zmianą tą stoją w moim mniemaniu mieszkający w Australii artyści reprezentujący dość szeroką grupę zespołów i muzyków grających roots music. Jest to, swoją drogą, niezwykle barwne środowisko profesjonalistów tworzących świetną muzykę. Warto temu zjawisku przyjrzeć się dokładniej, co na pewno uczynię w wolnej chwili. Teraz wystarczy wymienić kilka nazwisk-drogowskazów, które pozwolą dociekliwemu czytelnikowi na rozpoczęcie poszukiwań na własną rękę. Posuchajcie: Dallas Frasca lub Chase the Sun. Tym co łączy większość tych artystów jest słyszalne niemal od razu źródło ich inspiracji. Głośno i wyraźnie słychać tutaj echa twórczości Bena Harpera. W tym miejscu przychodzi mi do głowy ciekawe pytanie: skoro muzykę zainspirowaną dziełami Harpera nazywa się w Australii roots rock (roots music), to czy samego Bena Harpera można określić jako muzyka grającego roots rock?

Bez względu na to jaka będzie odpowiedź, czas zakończyć ten przydługi wstęp i przejść do meritum niniejszej notki czyli do Bena Harpera i jego dwóch ostatnich płyt: studyjnej – White Lies for Dark Times i koncertowej – Live from the Montreal International Jazz Festival. Na obu albumach towarzyszy Benowi zespół Relentless 7 i zdaje się, ze jest to grupa najlepszych muzyków grających do tej pory na etacie u Harpera.

To co zrobili wspólnie na płycie White Lies for Dark Times, jest kolejnym ogromnym krokiem naprzód w karierze Harpera. Płyta nie daje chwili wytchnienia. Każdy numer absorbuje i uzależnia słuchacza całkowicie. Hipnotyczne rytmy, motoryczne riffy i oryginalne melodie muszą uzależniać. Pierwszy utwór jest doskonałą zapowiedzią całej płyty. Motyw przewodni utworu Ben gra slidem na swojej ulubionej gitarze Asher Lap Steel. Patenty tego typu stały się już znakiem rozpoznawczym artysty i zawędrowały do Australii i dalej. Kolejne utwory to kolejne odkrycia. Nowe muzyczne lądy pełne niezbadanych miejsc i niezwykłych stworzeń. Wspomnę w tym miejscu jeszcze następny utwór „Up to You Now”. Co tam się dzieje! Tego trzeba posłuchać. Artyści wprost po mistrzowsku operują nastrojem, a słuchacz zostaje zdruzgotany.

Jeśli chodzi o płytę koncertową to… Co ja wam będę opowiadał. Trzy słowa:
1. Energia
2. Pasja
3. Radość
Posłuchajcie tej wersji nieśmiertelnego „Red House”. Szczęka wiecie gdzie (przynajmniej niektórzy wiedzą).

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Na drodze do Nowego Orleanu

W trakcie rutynowych poszukiwań nowości podejmowanych przez miłośników muzyki zdarzają się historie niesamowite. Przekopując dziesiątki płyt, niusów i stron internetowych natrafiłem na pojawiające się tu i ówdzie nazwisko Anders Osborne. Pierwszy krok - myspace. Pierwszy z kolei utwór na myspace'owym odtwarzaczu. Pierwsze dźwięki i już wiedziałem. Wiedziałem, że muszę mieć tę płytę. Dokładnie w tym momencie uświadomiłem sobie, że album ten będzie dla mnie niesamowitym przeżyciem. Kolejne dźwięki, kolejne kawałki, a ja coraz bardziej nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czeka mnie muzyczne odkrycie roku. Podobne historie zdarzają się rzadko, a ich zapowiedzią jest niezmiernie trudne do opisania zjawisko dziwnego podniecenia. Najpierw euforia i oszołomienie - skąd jest ten koleś? Gdzie on się podziewał, że dopiero teraz o nim słyszę? Później nienasycenie - chcę więcej! Muszę mieć tę płytę! Dalej - nerwowe oczekiwanie na przesyłkę. Czułem się podobnie do dziecka, które w gwiazdkowy wieczór wyczekuje momentu, kiedy wreszcie będzie mogło otworzyć pierwsze prezenty.

Czas na kilka faktów. Anders Osborne to niezwykle barwna postać. Urodzony w Szwecji pół życia spędził na tułaczce po całym świecie, aby w końcu osiąść w Nowym Orleanie, który nazywa swoją ziemią obiecaną. Muzyczna scena Nowego Orleanu natychmiast pochłonęła go całkowicie. On sam zaczyna współpracę z takimi sławami jak Keb' Mo' (za kompozycje, które znalazły się na jednej z jego płyt Osborne otrzymał Grammy), Tab Benoit czy Jonny Lang. Po kilku dość wysoko ocenianych, jednak znanych jedynie lokalnie albumach, pojawia się American Patchwork.

Album otwiera prawdziwy kozak "On The Road To Charlie Parker". Takich numerów nie da się opisać, trzeba posłuchać. Płyta zawiera 10 utworów, z których każdy jest kompozytorskim majstersztykiem. Linie wokalne pełne są emocji i melodyjnych niuansów. Barwa głosu Andersa po prostu zachwyca, a charakterystyczny sposób śpiewania oraz zaskakujące smaczki dykcyjne są prawdziwą ucztą dla uszu.
Aby określić ogólny styl tego krążka najbezpieczniej będzie użyć określenia blues-rock. Choć jest tu w zasadzie wszystko: energia i świeżość, radość i melancholia. Przede wszystkim jest jakiś niesamowity magnetyzm, który nie pozwala przestać słuchać tej muzyki.

Na koniec warto dodać, że przy produkcji płyty wspomógł Osborna przyjaciel z zespołu Galactic - Stanton Moore, który również nagrał partie bębnów, a album wydała legendarna bluesowa wytwórnia Alligator.
Posłuchajcie tego koniecznie!!

sobota, 12 czerwca 2010

Bracia

Nie Cugowscy, nie Golec, ani nawet nie Mroczek. Mało tego – bracia, o których mowa nawet nie mają wspólnego nazwiska. Połączeni więzami muzyki są bardziej przekonujący niż wiele innych celebryckich rodzeństw. Amerykański duet Black Keys, bo to o nim teraz mowa, zatytułował swój najnowszy album Brothers co ma nas przekonać, że muzycznie są rodzeństwem.

Black Keys są dla mnie jednym z najważniejszych zespołów bluesowych XXI wieku. Choć podobnych ansambli pojawiło się już kilka (najbardziej znany White Stripes, czy stosunkowo świeży Moreland & Arbuckle), to właśnie Black Keys zasługują na palmę pierwszeństwa. Łączą w swojej muzyce zamiłowanie do bluesowej formy podają ją jednak jak nikt wcześniej. Ich muzyka brzmi świeżo i naturalnie, a pozorne niechlujstwo nie jest próba ukrycia technicznych braków, ale stanowi subtelny atut. Elementów składowych formacji jest niewiele, jednak wszystko siedzi doskonale na swoim miejscu. Gitara, wokal, perkusja i czysta bluesowa ekspresja. Artyści unikają powielania utartych schematów poszukując wciąż nowych środków wyrazu, zachowując przy tym niepowtarzalny klimat zadymionego juke jointu.

Przyszłość bluesa należy do takich właśnie zespołów. Dan Auerbach i Patrick Carney to już nie tylko zespół ale i instytucja. Z ich inicjatywy powstała niezależna wytwórnia Alive Records zajmująca się promocją młodych zespołów. Na pewno będzie jeszcze okazja napisać kilka zdań o niejednym z nich, bo są to prawdziwe perełki. Teraz wystarczy wspomnieć rewelacyjne Radio Moscow gdzie przy produkcji palce maczał sam Dan Auerbach.

Wróćmy jednak do Black Keys i ich najnowszego albumu. Aby go nagrać muzycy udali się do legendarnego studia Muscle Shoals w Alabamie, gdzie duchy największych gwiazd z pewnością są częstymi gośćmi. Szósta płyta kapeli jest zdecydowanie najbardziej dojrzała. Brzmienie jest gęstsze i bogatsze. Piosenki naszpikowane są pięknymi melodiami i genialnymi aranżacjami. Weźmy to zwolnienie na końcu „Tghten Up” – proste, nie przekombinowane, a jakie efektowne. Płyta pełna jest takich niespodzianek. Nie sposób tutaj nie wspomnieć o wokalu Auerbacha. Z płyty na płytę śpiewał coraz lepiej, a teraz śpiewa rewelacyjnie. Ekspresyjnie, melancholijnie, szorstko, delikatnie, wysoko, nisko – you name it.

Szczerze proponuję przyjrzeć się twórczości Black Keys. Każdy ich dotychczasowy album był lepszy od swojego poprzednika i nic nie wskazuje na to by ta tendencja miała się zmienić. Płyta „Brothers” jest jeszcze ciepła, a ja już czekam na kolejną. Chcę więcej takiego bluesa!

poniedziałek, 31 maja 2010

Sea Of Cowards

Jack White jest artystą, który wyjątkowo dobrze zrozumiał istotę bluesa i jako jeden z niewielu wykonawców młodego pokolenia przedstawia go w zupełnie nowym świetle. Chociaż jego muzyka cieszy się powodzeniem bardziej w kręgach fanów alternatywnego rocka niż bluesa, to nie sądzę by ktokolwiek odważył się twierdzić, że w jego twórczości bluesa nie słychać. Mało tego, Jack White jest artystą, który muzykę bluesową rozumie w dość szczególny sposób i bez końca poddaje ją coraz to nowym muzycznym eksperymentom, w ramach coraz to nowszych projektów artystycznych (muzyka jest w tym wypadku określeniem zbyt wąskim).

Jego najnowszym eksperymentem jest drugi krążek grupy Dead Weather zatytułowany Sea Of Cowards, gdzie White udziela się przede wszystkim jako perkusista. Jack White i grupa jego popleczników są jak banda oszalałych uczestników tajemniczej ceremonii próbujących, za pomocą dźwięków powołać do życia odrażające monstra. Ich muzyczna wizja świata jest brudna, mroczna i wilgotna jak kamienne ściany lochów, w których kolejne ofiary dawnego obrzędu czekają w trwodze na swoją kolej.

Blues zrodzony w wyniku tych przerażających sesji jest zgwałcony, zbity, upośledzony i pokraczny. Emanuje z tego obrzędu jakaś dziwna magiczna siła przyciągania. Kapłani odziani są w zwierzęce maski i czarne powłóczyste szaty. Twarze blade i chore. Oczy wytrzeszczone, zmęczone i złe. Kolejne jazgotliwe akordy opanowują umysł i nie pozwalają skupić uwagi na czymkolwiek innym. Jak widok czegoś przerażającego, na co nie sposób przestać się gapić z głupkowatym wyrazem twarzy do momentu, gdy nie wiadomo kto bardziej się wstydzi: obserwowany czy obserwator. Niepokój ogarnia umysły i ciała świadków sekciarskiego rytu, aż do ostatniego dźwięku. Spróbujcie teraz dojść do siebie.

Owocowa metafora? Proszę bardzo: Wyobraźcie sobie owoc jabłoni tak dojrzały, że sam spada na ziemię. Nikt jednak go nie podnosi. Nikt go nie widzi. Jędrną błyszczącą w słońcu powłokę zaczynają pokrywać lekkie zmarszczki. Poranna rosa zmiękcza ją codziennie jeszcze bardziej. Do uczty przystępują wszyscy mieszkańcy przydomowego sadu, słowem wszelkie plugastwo pełzające w trawie. Zielono-czerwona niegdyś skóra delikatnie brązowieje. To zaproszenie dla kolejnych uczestników ogrodowej uczty. Bakterie trawią sukcesywnie następne warstwy owocu. Na całkiem już brązowej skórze pojawiają się białe plamy jak ohydne krosty na dłoniach i twarzy chorego na trąd. Owoc przechodzi ostatnie stadium rozkładu - oto blues w wykonaniu Dead Weather. Zapraszam do słuchania.

sobota, 29 maja 2010

Pan Melańczuk i przesadzane drzewa

Miało na tym blogu nie być takiego pisania, ale nie potrafię sobie tego odmówić. Są mianowicie na świecie rzeczy, które zwyczajnie do siebie nie pasują i pod żadnym pozorem nie wolno ich łączyć. Jak np. paski i kratka, skarpety frote i sandały – to po prostu razem nie działa. Podobne uczucie naszło mnie gdy skacząc wczoraj (29.05.2010) po kanałach zobaczyłem występ Maleńczuka na koncercie Top Trendy.

Nie wiem jak bardzo sam Maleńczuk się do tego przyłożył, ale urządzili mu jubileusz z okacji 25-cio lecia działalności artystycznej, gdzie śpiewał swoje nowe i stare przeboje. Przez cały czas trwania tego żenującego koncertu nie mogłem pozbyć się wrażenia, że na siłę próbuje się wtłoczyć tego biednego, niemałego przecież Maleńczuka w niskie ramy estradowego jarmarku. Gdy wił się w cudacznych pląsach w towarzystwie zespołu tanecznego z mdłą choreografią czułem jedynie smutek, nostalgię i wstyd. Smutek z powodu upadku wielkiego artysty. Nostalgię za czasami gdy śpiewał „Psychopop” z Pudelsami i „Ramblin’ On My Min” na solowych koncertach tylko z gitarą. Wstyd, że muszę to wszystko oglądać. Pokraczne wygibasy Maleńczuka były tak nienaturalne, że nawet kamerzysta miał problemy żeby przedstawić wokalistę tak, aby dało się to oglądać. Widok niepokornego Pana Maleńczuka mizdrzącego się do bandy gofrojadów z nadwagą był żałosny.

Ja doskonale rozumiem, że artysta jak sam mówi o sobie „po przejściach” i z „przeszłością” w pewnym momencie może mieć dość koncertowania w obskurnych klubach w miastach i miasteczkach gdzieś na końcu świata, dla 20 pijanych osób, bez garderoby czy jakiegokolwiek zaplecza (czasy Homotwist). W pewnym momencie można mieć po ludzki dość. Maleńczuk miał dość i od jakiegoś czasu zapowiadał, że od teraz „robi w popie”. Nie przewidział chyba jednak, ze w „popie” nie każdy robić może, nie każdy umie i nie każdy doń pasuje. Jak mówię, ja jego decyzję rozumiem, ale najzwyczajniej w świecie nie szanuje. Nie przyjmuje do wiadomości tego co widziałem i nie chcę tego pamiętać.

Trzymając się mojej owocowej metafory powiedzieć wypada, że morał z tej smutnej opowieści jest taki, iż starych drzew się nie przesadza. Owoce, które rodzą takie drzewa nie smakują już tak jak dawniej. Często są dziwaczne i kwaśne a jeszcze częściej popsute i gorzkie.

środa, 26 maja 2010

Clutch - 50,000 Unstoppable Watts

Pierwszym owocem, który znajdzie się w moim blogowym koszyku będzie nie płyta a zespół. Amerykańska kapela Clutch, bo o niej będzie mowa, powstała w 1991 roku w stanie Maryland. Muzyka tego kwartetu najczęściej szufladkowana jest przez krytykę jako Stoner rock. Czyli słowo wytrych, który równie dobrze może znaczyć wszystko i nic. Sami muzycy, co często pokreślają w wywiadach, wolą określać swoją muzykę szerokim pojęciem Rock'n'Roll, który zdecydowanie najlepiej oddaje charakter ich twórczości. Proste i mocne gitarowe riffy bez zbędnych upiększaczy to wizytówka tej grupy. Nie ma w ich muzyce przeintelektualizowanych, przeprodukowanych zabiegów realizatorskich. Nie ma także wielowarstwowych trików aranżacyjnych. Jest za to czysta, rockowa furia. Pełna pasji i radości energetyczna muzyka bogata w szczere emocje, którym nie sposób się oprzeć słuchając niemal każdej płyty Clutch.

Muzykom grającym razem przez 2 dekady udało się wypracować unikalny styl będący wypadkową przeróżnych inspiracji. Taktyka jaką przyjął zespół jest bliska sposobowi tworzenia artystów działających w latach 60-tych i 70-tych. Zaplecze kulturalne oraz odmienne doświadczenia muzyczne młodych Brytyjczyków wpłynęło bezpośrednio na graną przez nich muzykę. Dlatego brytyjski blues brzmiał inaczej niż jego amerykański ojciec. Amerykańskie zespoły początku lat 70-tych bazowały nie tylko na bluesie podanym w brytyjskim sosie, ale także posiadały unikalną wrażliwość, z której zrodziły się takie gatunki jak np. Southern Rock.

W podobny sposób swoje miejsce na muzycznej mapie tłumaczą muzycy Clutch. Jedyna różnica tkwi w ilości inspiracji, z jakich dane było korzystać artystom. Jest to twóczość nie tylko największych bluesmanów takich jak Muddy Waters czy Howlin' Wolf, ale także ich uczniów czyli Jaggera, Richardsa, Led Zeppelin, The Who, Deep Purple i wielu innych. Do tego dołożyć należy punka, hard core, a nawet waszyngtoński funk - Go Go. To wszystko sprawia, że Clutch to postmodernistyczne rock'n'rollowe wyrzutki.

Ile w tym wszystkim bluesa? Całkiem sporo - zwłaszcza na dwóch ostatnich płytach. Płyta From Beale Street To Oblivion aż kipi od bluesa. Ociekają nim nie tylko mięsiste riffy gitary i organów Hammonda, ale także teksty. Pełno tu tematycznych odniesień ("Devil & Me") oraz dosłownych cytatów i zapożyczeń ("Electric Worry"). Najnowsze dzieło grupy Strange Cousins from the West również nie stroni od bluesa i z łatwością można usłyszeć jego echa już w otwierającym płytę "Motherless Child".

Na koniec nie zostaje mi nic innego jak polecić wszystkim zespół Clutch. Lepiej przygotujcie się na długie dupy szukanie, bo gwarantuję, że będzie dupy urwanie!

Check This Out!



Fruits Basket - Nazwa bloga

Jeden z największych bluesmanów wszechczasów Willie Dixon miał kiedyś powiedzieć, że „Blues to korzenie, a cała reszta muzyki to owoce”. Z czasem powiedzenie to stało się ulubionym sloganem fanów bluesa. Nawet dzisiaj to luźne powiedzonko traktowane jest w niektórych kręgach bluesfanów jak swoiste zaklęcie stanowiące zarazem dowód na to, że Blues jest protoplastą niemal wszystkich gatunków muzyki rozrywkowej. Dzięki takiemu rozumowaniu ortodoksyjni fani bluesa sami siebie utwierdzają w przekonaniu, że ich ukochana muzyka jest tym od czego wszystko się zaczęło.

Aby od razu wyjaśnić ewentualne nieporozumienia, ja sam uważam się za gorącego zwolennika muzyki bluesowej we wszelkich jej odmianach. Muzyka bluesowa oraz wszystkie aspekty twórczości z nią związane fascynują mnie niezmiennie już od wielu lat. I o ile trudno nie dostrzec ziarenek prawdy tkwiących w zacytowanym wyżej powiedzonku, to trzeba jasno powiedzieć, że dzięki niemu niemal cała uwaga znawców tematu skupiła się tylko i wyłącznie na bluesowych korzeniach.

Tymczasem ja proponuję zmianę optyki. Niniejszy blog poświęcony będzie owocom, jakie wyrosły przez lata z bluesowych korzeni. W opozycji do gatunku opartego mocno na bluesie zwanego roots rock, wszystkie opisywane przeze mnie płyty oraz inne zjawiska muzyczne określał będę mianem bardzo szerokiego pojęcia FRUITS ROCK. Żywię zatem nadzieję, że blog mój będzie jak kosz pełen przeróżnych owoców, zbieranych w różnych zakątkach świata, o różnych porach roku. Smaki będą się mieszać, przenikać, tworząc niekiedy zupełnie nową jakość. Cały czas jednak będę poszukiwał korzeni, z których te owoce się zrodziły.
Zapraszam
Kuba Jeżyna