czwartek, 19 sierpnia 2010

From schoolyard teasin' to all night pleasin' - Eli "Paperboy" Reed

Chciałem podzielić się wrażeniami z niespodzianki, jaką była dla mnie płyta Sharon Jones. Zostałem jednak uprzedzony w wielu miejscach, przez wiele osób (np. tutaj). Dodam tylko, że płyta I Learned the Hard Way (próbka tutaj) była dla mnie niezwykle miłym i odświeżającym zaskoczeniem. Podobne emocje czekały na mnie dzisiaj.

Uwielbiam takie momenty, kiedy już pierwsze dźwięki sprawiają, że czuję gdzieś w środku przyjemne mrowienie, które zapowiada nadchodzące emocje. Do rzeczy: niespodziewanie spadła na mnie płyta Come and Get It. Eli „Paperboy” Reed, bo to on odpowiada za popełnienie tego dzieła, to młody wokalista i gitarzysta z Bostonu. Swój przydomek zyskał w czasach, kiedy terminował w Clarksdale, gdzie grywał w juke jointach u boku doświadczonych bluesmanów z Delty Mississippi. Następnie, w czasach studenckich, grał na organach podczas niedzielnych nabożeństw w jednym z kościołów w Chicago. W końcu powrócił do rodzinnego Bostonu by założyć swój własny zespół i zacząć pracować na własne nazwisko.

Come and Get It to jego trzeci w sumie album i pierwszy nagrany dla dużej wytwórni (Capitol). Nie bez powodu przywołałem na początku Sharon Jones. „Paperboy” odkrywa dla nas podobne rejony soulu oraz klasycznego R&B w stylu wytwórni Stax czy Motown. Nie wstydzi się swoich inspiracji i otwarcie nawiązuje do twórczości takich artystów jak Otis Redding, Wilson Pickett czy Sam Cooke. Mając za sobą duży zespół, złożony z doświadczonych muzyków Eli Reed potrafi stworzyć klimat lat 60-tych i 70-tych brzmiąc przy tym świeżo i oryginalnie. Bogate aranżacje sekcji dętych i smyczków są nieodzownym składnikiem tego projektu.

Wypada w tym miejscu wspomnieć o muzycznej świadomość Reed’a i jego podejściu do kompozycji. Musimy pamiętać, że twórczość wspomnianych wyżej artystów soulowych to nic innego jak muzyka popularna. Jej przeznaczenie to po pierwsze i najważniejsze dobra zabawa. To jak bardzo różni się ona od tego, co współcześnie nazywamy popem pod niemal wszystkimi względami (kompozycyjnym, aranżacyjnym, wykonawczym) jest tematem na osobną rozmowę. Najważniejszym założeniem było powoływanie do życia utworów, które spodobają się jak największej liczbie osób. Dzięki pięknym melodiom, profesjonalnym kompozycjom, idealnie dobranym dźwiękom oraz prostym historiom miłosnym służącym za teksty udawało się tworzyć cudowne albumy. Cały czas potrafią one zaskakiwać radością i płynącą z niej energią. Eli w lot pojął te zasady i w swojej twórczości przyjął podobną metodę. Wprost mówi, że jego ambicją jest pisanie dobrych piosenek popowych, a że najlepsze piosenki popowe tworzyli wg niego artyści wytwórni Stax czy Motown, to staje się jasny kierunek, jaki obrał na swojej muzycznej drodze.

W odniesieniu do tego albumu to wszystko prawda. Wszystkie kompozycje wypełnione są po brzegi humorem, zabawą, radością i tańcem. Jak dla mnie płyta jest imprezowym pewniakiem na każdej domówce z dansflorem.

Na osobną wzmiankę zasługują wokalne umiejętności „Gazeciarza”. To co wyrabia z głosem jest niewyobrażalne. Potrafi śpiewać słodko i cicho, potrafi też ryknąć z „przesterem” kiedy potrzeba. Jego głos, choć naturalnie jasny i delikatny doskonale oddaje klimat piosenek. Reed po mistrzowsku operuje nastrojem lawirując pomiędzy dźwiękami w górę i w dół. Robi ze słuchaczem dosłownie to, na co mu przyjdzie ochota. Jest jak muzyczny kameleon zmieniając barwy głosu w każdym prawie utworze (w moim odczuciu jest to cecha największych wokalistów). Jego popisy wokalne robią zdecydowanie największe wrażenie. Momentami, wokalnie i wizualnie przypomina mi nieodżałowanego Sean’a Costello (wspominam o nim by polecić jego twórczość waszej uwadze, bo to całkowicie zasługująca na to postać).

Będąc całkowicie szczerym, nie mam zielonego pojęcia jak temu chłopaczkowi o twarzy niemowlaka udało się zamknąć tyle energii w dwunastu niezbyt długich kompozycjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz