poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Jim Dickinson: I'm just dead, I'm not gone

Trochę mi to zajęło, ale udało się. Wreszcie napiszę coś o kapeli, o której chciałem napisać coś już bardzo dawno temu, ale jakoś się nie składało. Teraz się w końcu złożyło i piszę.

Złożyło się tak, że po pierwsze zespół ten wydał nową płytę na początku lutego, a po drugie jest to jeden z moich ulubionych zespołów. Mam w tym momencie na myśli North Mississippi Allstars. Kapela, która prowadzą bracia Luther i Cody Dickinson choć w Polsce jest cały czas mało znana, to na pewno nie jest grupą na dorobku. Przez 11 lat swojej działalności wypracowali charakterystyczny, momentalnie rozpoznawalny styl. Ogromna w tym zasługa starszego z braci – Luthera Dickinsona. Jest w jego sposobie grania coś, co sprawia, że zagnieżdża się ta muzyka gdzieś z tyłu głowy i pozostaje na długo, długo. Szczególnie przepadam, gdy na jego serdecznym palcu pojawia się ten magiczny kawałek szkła. Slide w jego wykonaniu siedzi mi przestrasznie.

Dobrych kilka lat temu, gdzieś wyczytałem o tych młodych chłopaczkach i nie miałem żadnych szans żeby dorwać ich płytę. O zamorskich zakupach ledwie mogłem wtedy marzyć. Inne muzyczne źródła również pozostawały suche. Nazwa utkwiła mi jednak w pamięci. Gdy udało mi się osobiście dotrzeć za ocean do pięknego stanu Virginia i z zapartym tchem i szeroko rozdziawioną paszczą przeczesywałem lokalne sklepy z używanymi płytami CD, trafiłem na płytę 51 Phantom. Bez zastanowienia wysupłałem ciężko zarobione dolary, posłuchałem i BAM! Strzał w ryj! Podobnego grania nie słyszałem. Kończąc ten nudnawy, śmierdzący prywatą wątek dodam, że od tej pory śledzę karierę tej kapeli. Jest to wyjątkowe połączenie tradycyjnego bluesa ze wszystkimi przeróżnymi smaczkami w nowoczesny sposób. Takie podejście do muzyki niezmiernie mi odpowiada.

Jaka więc jest ta najnowsza płyta? Przede wszystkim dojrzała. Jest przemyślana, zaplanowana, i emocjonalna. Jest wynikiem prywatnych przeżyć muzyków, które stały się doskonałym pretekstem do uniwersalnych rozważań. Podczas tworzenia materiału na ten krążek życie braci Dickinson właśnie brało dość ostry zakręt. Luther grał już w Black Crowes, Cody powołał do życia side project Hill Country Revue. Wszystko to działo się w dość przygnębiającej atmosferze. Ojciec chłopaków, Jim Dickinson (znany skąd inąd jako legendarny wprost pianista i producent, który przez wiele lat pracował z takimi artystami jak Aretha Franklin, Ry Cooder czy Rolling Stones) po wieloletnich zmaganiach z chorobą zmarł. W tym samym mniej więcej czasie na świat przyszła pierwsza córka starszego z braci. Życie nie mogło napisać bardziej pokręconego scenariusza. Co więcej, podobna sytuacja nie mogła pozostać bez wpływu na twórczość zespołu.

Cała płyta jest piękna. Spokojna i prywatna, ale nieprzytłoczona melancholią i smutkiem. Atmosfera jest wyważona. Momentami jest wesoło, ale nie wesołkowato. Jest to zdecydowanie najdojrzalsze dzieło, jakie ukazało się pod szyldem North Mississippi Allstars. Album cudownie układa się w jakiś misternie tkany wzór, z wyraźnym punktem kulminacyjnym w utworze „Hear The Hills”. Numer kończy cichutka partia pianina, jakby sam Jim Dickinson próbował zaznaczyć swoją obecność tą wzruszającą kodą.
Nie wiem czy ktokolwiek inny mógłby napisać lepsze epitafium dla Jima Dickinsona niż dwóch jego piekielnie zdolnych synów. Nie wiem też czy można lepiej zilustrować jak życie zatacza krąg.



P.S. 1

P.S. 2

Pięknie koślawy Funk

Mniej więcej w połowie zeszłego roku, za sprawą człowieka, który nazywa się Anders Osborne zakochałem sie w muzyce Nowego Orleanu. Uświadomiłem sobie wówczas jak mocno byłem zapóźniony muzycznie nie znając wcześniej tego zjawiska. Kolejne płyty i kolejne nazwiska pokazały mi wyraźnie z jak rozległym zjawiskiem mamy do czynienia. Nie tylko ze względu na jego historię, ale również poprzez to, co dzieje się tam dzisiaj. Współcześnie Crescent City cały czas tętni muzyką. Poszukiwania doprowadziły mnie do funkowego składu Galactic i perkusisty tego zespołu Stantona Moore’a. Jego „groove’owy” styl grania kompletnie mnie pozamiatał.

Początek tego roku sprawił, że pojawiły się u mnie pewne obawy. Minął styczeń i luty. Stopniały śniegi i przyszła wiosna. Powietrze zaczęło uderzać w nozdrza świeżym powiewem, słońce przyjemnie kładło na twarzy pierwsze promienie, a tu nic. Żadnych nowości z Nowego Orleanu? Ale jest! Na szczęście jest. Moje obawy okazały się płonne, bo nową płytę wydał zespół Garage a Trois. Związek tej kapeli z rogalikowym miastem nie ogranicza się jedynie do osoby mojego ulubionego perkusisty. Choć to głównie za jego sprawą słychać to charakterystyczne funkowe pulsowanie.

Najnowsza płyta tej kapeli nosi tytuł Always Be Happy, But Stay Evil. Muzyka na niej zawarta jest w całości instrumentalna, tak jak na wszystkich poprzednich wydawnictwach. Tytuł albumu sugeruje nieco jego zawartość, bo dźwięki jakie się na niego złożyły mieszczą się właśnie jakoś tak po środku. Z jednej strony słychać charakterystyczne, mroczne i zakręcony riffy saksofonu i klawiszy, z drugiej jednak całość podana jest w sposób zdecydowanie bardziej przystępny niż miało to miejsce na wcześniejszych płytach. Jest to jeszcze jakby funk, ale wywrócony do góry nogami i na lewą stronę. Oprócz motorycznego bębnienia Stantona, który co chwilę serwuje jakiś nowy groove, są tutaj melodie dziwaczne, wędrujące niekiedy w jazzową stronę. Nadają one pewną aurę tajemniczości, która staje się dominantą tej płyty. Piękne!

Mam nadzieję, że mieszkańcy Nowego Orleanu będą raczyć nas w tym roku muzycznymi owocami słodkimi i smacznymi jak ten.



wtorek, 5 kwietnia 2011

Cudowny koniec cudownego dziecka

Pojawiają się niekiedy takie płyty, o których można by napisać krótko i na temat: „zajebista płyta, musisz koniecznie posłuchać”. W przypadku takiego normalnego gadania face to face z kumplem, bardzo często, taka zdawkowa informacja by wystarczyła. Kumpel wszak zna nasz muzyczny gust i wie, że można mu zaufać. Sprawa komplikuje się w sytuacji takiego internetowego o muzie pisania. Tutaj niemal zawsze, do czynienia mamy, z delikatnie mówiąc ograniczonym zaufaniem czytelnika. Bo przecież „co mi tutaj będzie opowiadał jeden z drugim, lepiej wiem”. Lubią jednak, od czasu do czasu pojawić się albumy, do których warto wszelkimi sposobami przekonywać tego nieufnego internautę. Świetnym przykładem takiego stanu rzecz jest najnowsze wydawnictwo Joe Bonamassy Dust Bowl.
Debiutancki album tego artysty usłyszałem w 2003 roku, zatem 3 lata od momentu, gdy ukazał się on w stanach zjednoczonych. Jego nazwisko nic mi wówczas nie mówiło. Przemówiła jednak muzyka. Od razu się dogadaliśmy, jakbyśmy znali się od lat. Zacząłem zbierać jakieś informacje. Okazało się, że w momencie wydawania debiutanckiego krążka Joe miał zaledwie 23 lata. Doskonale wpisał się w, bardzo modny w tamtym czasie, nurt bluesowych cudownych dzieci. Razem z artystami takimi jaki jak Kenny Wayne Shepherd i Jonny Lang zdobywał serca publiczności. Syndrom cudownego dziecka, które po udanym debiucie wypala się i znika w otchłani sławy, pieniędzy i narkotyków, nie zagroził nawet młodemu gitarzyście. Wydaje mi się, że jest to, w równej mierze, zasługa talentu jak i drakońsko ciężkiej pracy, jaką wykonał Bonamassa. Od momentu debiutu nie wykazał oznak lenistwa czy też niemocy twórczej. Wypuszczanie na rynek co roku nowej płyty, jest w dzisiejszych czasach nie lada wyczynem. Tak przecież pracowało się na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Dzisiaj większość wytwórni płytowych stosuje minimum dwu letni cykl wydawniczy.

W ciągu tych kilku dobrych lat, Joe Bonamassa od muzycznej ciekawostki, jaką stanowił dla mnie w 2003 roku, stał się jednym z moim ulubionych artystów. Każda jego kolejna płyta jest przeze mnie wyczekiwana z niecierpliwością. Kiedy wreszcie wchodzę w jej posiadanie, rozrywam łapczywie filię, wrzucam do odtwarzacza i słucham tak długo, aż w końcu znam na pamięć każdy kawałek.

Dokładnie w ten sposób przebiegła tegoroczna przygoda z najnowszą płytą artysty pt. Dust Bowl. Podobne albumy zdarzają się raczej rzadko. Słabych momentów jest tutaj jak na lekarstwo, a tych mocnych cała banda. Na tym krążku po raz kolejny pojawia się utwór skomponowany przez Michaela Kamena. Na płycie z 2007 roku był to tytułowy „Sloe Gin”, tutaj jest to „No Love On The Street”. O uwielbienie dla twórczości Kamena bardziej podejrzewam etatowego producenta płyt Bonamassy, Kevina Shirleya, w obu utworach nawet słychać podobną syrenę policyjną. Nie zmienia to jednak faktu, że „No Love On The Street” jest jednym z mocniejszych punktów płyty. Można słuchać tego jakby nieco kopniętego rytmu niemal bez końca.

Zanim jednak na płycie dotrzecie do wspomnianego utworu czeka was wiele niezwykle przyjemnych niespodzianek. Jedną z nich jest utwór „Heartbreaker”, znany ze schyłkowego okresu działalności grupy Free. Tutaj w duecie z Bonamassą zaśpiewał jego starszy kolega z Black Country Communion – Glenn Hughes.

Śledzenie kariery tego młodego artysty, obserwowanie jak rozwija się z płyty na płytę, to dla każdego wiernego fana sprawa wyjątkowa. Postępy Joe są widoczne i słyszalne w każdej kwestii – czy to wokalnej, czy instrumentalnej, czy kompozytorskiej. Z obiecującego, tak sobie śpiewającego gitarzysty wyrósł na dojrzałego, pewnego siebie wokalistę o bezkonkurencyjnych umiejętnościach gitarowych. W przeciągu tych 11 lat udało mu się wyrobić niepowtarzalny styl. Niesamowicie charakterystyczne zagrywki gitarowe wyróżniają go zdecydowanie od rówieśników.

Dzisiaj Joe Bonamassa nie jest już ciekawostką. Nie jest utalentowanym dwunastolatkiem grającym u boku B.B. Kinga. Nie jest już cudownym dzieckiem. Dzisiaj Joe Bonamassa to dojrzały artysta, którego młody wiek pozwala mieć nadzieję, że dzieło życia jest jeszcze przed nim. I przed nami. Tymczasem słuchajcie Dust Bowl – zajebista płyta.