Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Blues-Rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Blues-Rock. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 5 kwietnia 2011

Cudowny koniec cudownego dziecka

Pojawiają się niekiedy takie płyty, o których można by napisać krótko i na temat: „zajebista płyta, musisz koniecznie posłuchać”. W przypadku takiego normalnego gadania face to face z kumplem, bardzo często, taka zdawkowa informacja by wystarczyła. Kumpel wszak zna nasz muzyczny gust i wie, że można mu zaufać. Sprawa komplikuje się w sytuacji takiego internetowego o muzie pisania. Tutaj niemal zawsze, do czynienia mamy, z delikatnie mówiąc ograniczonym zaufaniem czytelnika. Bo przecież „co mi tutaj będzie opowiadał jeden z drugim, lepiej wiem”. Lubią jednak, od czasu do czasu pojawić się albumy, do których warto wszelkimi sposobami przekonywać tego nieufnego internautę. Świetnym przykładem takiego stanu rzecz jest najnowsze wydawnictwo Joe Bonamassy Dust Bowl.
Debiutancki album tego artysty usłyszałem w 2003 roku, zatem 3 lata od momentu, gdy ukazał się on w stanach zjednoczonych. Jego nazwisko nic mi wówczas nie mówiło. Przemówiła jednak muzyka. Od razu się dogadaliśmy, jakbyśmy znali się od lat. Zacząłem zbierać jakieś informacje. Okazało się, że w momencie wydawania debiutanckiego krążka Joe miał zaledwie 23 lata. Doskonale wpisał się w, bardzo modny w tamtym czasie, nurt bluesowych cudownych dzieci. Razem z artystami takimi jaki jak Kenny Wayne Shepherd i Jonny Lang zdobywał serca publiczności. Syndrom cudownego dziecka, które po udanym debiucie wypala się i znika w otchłani sławy, pieniędzy i narkotyków, nie zagroził nawet młodemu gitarzyście. Wydaje mi się, że jest to, w równej mierze, zasługa talentu jak i drakońsko ciężkiej pracy, jaką wykonał Bonamassa. Od momentu debiutu nie wykazał oznak lenistwa czy też niemocy twórczej. Wypuszczanie na rynek co roku nowej płyty, jest w dzisiejszych czasach nie lada wyczynem. Tak przecież pracowało się na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Dzisiaj większość wytwórni płytowych stosuje minimum dwu letni cykl wydawniczy.

W ciągu tych kilku dobrych lat, Joe Bonamassa od muzycznej ciekawostki, jaką stanowił dla mnie w 2003 roku, stał się jednym z moim ulubionych artystów. Każda jego kolejna płyta jest przeze mnie wyczekiwana z niecierpliwością. Kiedy wreszcie wchodzę w jej posiadanie, rozrywam łapczywie filię, wrzucam do odtwarzacza i słucham tak długo, aż w końcu znam na pamięć każdy kawałek.

Dokładnie w ten sposób przebiegła tegoroczna przygoda z najnowszą płytą artysty pt. Dust Bowl. Podobne albumy zdarzają się raczej rzadko. Słabych momentów jest tutaj jak na lekarstwo, a tych mocnych cała banda. Na tym krążku po raz kolejny pojawia się utwór skomponowany przez Michaela Kamena. Na płycie z 2007 roku był to tytułowy „Sloe Gin”, tutaj jest to „No Love On The Street”. O uwielbienie dla twórczości Kamena bardziej podejrzewam etatowego producenta płyt Bonamassy, Kevina Shirleya, w obu utworach nawet słychać podobną syrenę policyjną. Nie zmienia to jednak faktu, że „No Love On The Street” jest jednym z mocniejszych punktów płyty. Można słuchać tego jakby nieco kopniętego rytmu niemal bez końca.

Zanim jednak na płycie dotrzecie do wspomnianego utworu czeka was wiele niezwykle przyjemnych niespodzianek. Jedną z nich jest utwór „Heartbreaker”, znany ze schyłkowego okresu działalności grupy Free. Tutaj w duecie z Bonamassą zaśpiewał jego starszy kolega z Black Country Communion – Glenn Hughes.

Śledzenie kariery tego młodego artysty, obserwowanie jak rozwija się z płyty na płytę, to dla każdego wiernego fana sprawa wyjątkowa. Postępy Joe są widoczne i słyszalne w każdej kwestii – czy to wokalnej, czy instrumentalnej, czy kompozytorskiej. Z obiecującego, tak sobie śpiewającego gitarzysty wyrósł na dojrzałego, pewnego siebie wokalistę o bezkonkurencyjnych umiejętnościach gitarowych. W przeciągu tych 11 lat udało mu się wyrobić niepowtarzalny styl. Niesamowicie charakterystyczne zagrywki gitarowe wyróżniają go zdecydowanie od rówieśników.

Dzisiaj Joe Bonamassa nie jest już ciekawostką. Nie jest utalentowanym dwunastolatkiem grającym u boku B.B. Kinga. Nie jest już cudownym dzieckiem. Dzisiaj Joe Bonamassa to dojrzały artysta, którego młody wiek pozwala mieć nadzieję, że dzieło życia jest jeszcze przed nim. I przed nami. Tymczasem słuchajcie Dust Bowl – zajebista płyta.

piątek, 5 listopada 2010

Jabłka, jabłonie i takie tam

Wydaje się, że jest sporo problemów z oceną twórczości dzieci znanych muzyków, którzy idą w ślady swoich rodziców. Kłopoty są jednak w tym przypadku tylko pozorne i wystarczą najprostsze kryteria by nie utknąć w gąszczu gałęzi genealogicznego drzewa. Tym kryterium w każdym przypadku nie może być nic innego jak twórczość latorośli.

Zacznijmy od przykładu z naszego polskiego podwórka. Pamiętam jeden z festiwali miejskich odbywający się na Placu Wolności we Wrocławiu jakieś 10, może 15 lat temu. Na jednej scenie przed gwiazdą wieczory występowali: Sebastian Riedel, ze swoim zespołem Cree oraz Patrycja Markowska. Oboje, wtedy niemal debiutanci zaprezentowali się najlepiej jak potrafili. Riedel w charakterystycznej mieszance bluesa i rocka, ze szczerym ujmującym wokalem, Markowska w miałkiej kombinacji rocka i popu. Jej styl wokalny choć poprawny cierpi na brak czegokolwiek co byłoby zdolne przyciągnąć i poruszyć słuchacza. Dzisiaj sytuacja wygląda podobnie. Sebastian Riedel jest wyrobionym wokalistą i bardzo dojrzałym gitarzystą o rozpoznawalnym stylu (może nawet jest bardziej gitarzystą niż wokalistą). Patrycja Markowska natomiast nadal produkuje popowo rockowe albumy wypełnione bezpłciowym plumkaniem. Można oczywiście zarzucić Riedlowi, że czasami przesadza w swojej twórczości nawiązując wprost do legendy taty, bo na dłuższą metę może budzić to pewien niesmak, jednak ciężar gatunkowy i rozmiar mitu ojców naszych bohaterów jest nieporównywalny.

Kolejnym przykładem bodaj najlepiej obrazującym fakt, że samo nazwisko nie wystarczy by stać się gwiazdą na miarę talentu swojego ojca jest projekt Bloodline. W 1994 roku grupa wydała jedyną płytę a w jej nagraniu wzięli udział Erin Davis (syn Miles’a Davise’a), Waylon Krieger (syn Robby Kriegera z The Doors), Berry Oakley, Jr. (syn Berrego Oakley’a, basisty Allman Brothers Band) oraz Joe Bonamassa (syn swojego ojca). Z perspektywy czasu dość zaskakująca jest obserwacja: Bonamassa jako jedyny z zespołu nie jest synem znanego muzyka i jako jedyny zrobił światową karierę. Jest dzisiaj uważany za jednego z najlepszych gitarzystów. To w jego kierunku zwracają się oczy, gdy mowa jest o przyszłości bluesa. Nagrywa doskonałe płyty i koncertuje na całym świecie. Dowodzi to, że geny i znane nazwisko mogą pomóc w karierze, ale gwarantem sukcesu nie są.

Jeszcze jednym przykładem utalentowanego syna, jeszcze bardziej utalentowanego ojca, o którym chciałbym napisać, a powyższe było tylko do tego wstępem jest Devon Allman. Jego „starszy” Gregg jest od ponad czterech dekad trzonem jednej z moich ulubionych kapel The Allman Brothers Band. Jego popisy wokalne zdefiniowały na nowo blues w bielszym jego odcieniu oraz przyczyniły się do powstania nurtu zwanego Southern Rock. Ale wróćmy do syna. Wyglądający jak kopia swojego taty Devon wydał właśnie swój drugi album zatytułowany Space Age Blues. Muzyka na nim zawarta z jednej strony nie jest zaskoczeniem, bo mamy do czynienia z blues-rockiem na bardzo przyzwoitym poziomie, z drugiej jednak w porównaniu z raczej mdłym debiutem zawiera utwory, których słuchanie dostarcza wiele radości. W pierwszej kolejności na uwagę zasługuje wokal. Tutaj naprawdę młodemu należą się wyrazy uznania. Wszystkie piosenki zaśpiewane są rewelacyjnie. Barwa momentami przypomina przydymiony głos Gregga, ale jest tam jeszcze coś więcej, coś własnego i oryginalnego. Devon wie doskonale co może zrobić ze swoimi strunami głosowymi i robi to, dawkując ekscytację, podniecenie, wyciszenie, ból i radość w zależności od klimatu kawałka. Jako gitarzysta jest sprawny i kompetentny, jednak brak tutaj jakiegoś szczególnego sznytu by nazwać jego opanowanie instrumentu wybitnym. Do jego nieodżałowanego wujka Duane’a jest mu niebywale daleko.

Tak czy inaczej po tym albumie Devon Allman ląduje na mojej liści artystów, których karierę należy śledzić ze wzmożoną uwagą. Żałuję tylko, że przegapiłem jego warszawski koncert. Podsumowując: niedaleko pada jabłko od jabłoni (najczęściej) i bardzo dobrze. Bo zamiast jednego Allmana mamy dwóch.