czwartek, 22 lipca 2010

Krótka piłka Vol. 2 - 100 Miles from Memphis

Co tu dużo gadać - najnowsza, jeszcze ciepła płyta Sheryl Crow. Album wyprodukował Doyle Bramhall II, który jest również współkompozytorem niemal wszystkich numerów na płycie. Luźny styl Sheryl towarzyszy wszystkim pełnym słońca utworom składającym się na ten krążek. Lubię takie granie

poniedziałek, 19 lipca 2010

Krótka piłka Vol. 1 - Cóż, że ze Szwecji Vol. 1

W odpowiedzi na prośbę jednego z czytelników mojego bloga, otwieram oficjalnie nowy dział. Zamieszczać tu będę krótkie wzmianki o płytach, które są moim zdaniem warte polecenia. Przedstawiał będę raczej lakoniczne wskazówki i muzyczne drogowskazy miast przynudzać rozwlekle o jakiejś płycie bądź artyście.

Dział "Krótka piłka" otwiera trzeci album grupy Kamchatka (Kamchatka - Volume III). Pochodzące ze Szwecji trio prezentuje muzykę na najwyższym poziomie. Jak w przypadku większości zespołów ze Skandynawii teksty śpiewane są po angielsku z akcentem, którego wokalista wstydzić się nie musi (szkoda, że w Polsce tak rzadko słychać taki angielski). Barwa głosu przypomina trochę Gutka z Idnios Bravos i Piotra Cugowskiego. Całość utrzymana jest w specyficznym szweckim klimacie. Chłodnym i powściągliwym z jednej strony oraz ujmującym swoim profesjonalizmem i świeżością pomysłu z drugiej.
Na szczególną uwagę zasługuje świetna wersja kawałka Allmanów - Whipping Post.

dla smaczku

wtorek, 13 lipca 2010

Wrocław nie powiedział ostatniego słowa!

We Wrocławiu dzieje się mnóstwo rzeczy – jest legendarny już Przegląd Piosenki Aktorskiej, jest festiwal Era Nowe Horyzonty, coraz większą popularnością cieszy się (całkowicie zasłużenie) Brave Festival. Ważnym wydarzeniem na jazzowej mapie Polski jest Jazz Nad Odrą. Niezwykle prężnie działa Ośrodek Działań Artystycznych „Firlej” pod wodzą Roberta Chmielewskiego. Jest zatem Wrocław miastem pieczołowicie dbającym o zaspakajanie kulturalnych potrzeb swoich mieszkańców. Nie jest jednak miastem bluesowym. To fakt, którego nie sposób podważyć. W zasadzie cały Dolny Śląsk jest jakiś mało bluesowy. Trasy koncertowe bluesmanów wielkim łukiem omijają cały region łącznie z jego stolicą. Gwiazdy światowego bluesa, jeśli odwiedzają Polskę można mieć pewność, że nie będą grać we Wrocławiu. Poza Leszkiem Cichońskim promującym bardziej gitarę niż bluesa, mało kto uprawia ten gatunek muzyki. Czy wrocławscy bluesfani są więc skazani na ciągłe wycieczki do Warszawy, Gdyni, Katowic, Chorzowa, Poznania, a nawet Suwałk i Ostrowa Wielkopolskiego? Jeszcze przez jakiś czas, na pewno tak, ale jest jedna jaskółka, która choć wiosny nie czyni, zapewnia powiew świeżego bluesowego powietrza. Myślę tutaj o zespole HooDoo Band.

Wydana w tym roku debiutancka płyta grupy narobiła sporego zamieszania w środowisku i nie tylko. Wiem, wiem, dopuściłem się tutaj lekkiej manipulacji. HooDoo Band nie jest bowiem zespołem bluesowym w tradycyjnym sensie tego słowa. Twórczość kapeli to częste wycieczki w rejony funka, soulu czy jazzu i oczywiście bluesa, trudno więc nazwać ich „zespołem bluesowym”. Jednak w polskich warunkach termin ten ma nieco odmienne znaczenie. Bo jak inaczej nazwać grupę, która w ankiecie jedynego pisma bluesowego w Polsce otrzymuje tytuł odkrycia roku? Jak nazwać grupę, która bierze udział w większości festiwali bluesowych w kraju? Jak wreszcie nazwać grupę, która koncertuje oraz nagrywa płyty z Carlosem Johnsonem (o ilości bluesa w bluesie w przypadku tego artysty nie trzeba chyba nikogo przekonywać)? Kapela bluesowe to jedyne sensowne w tym przypadku określenie bez względu na to, jak bardzo się to nie spodoba bluesowym ortodoksom.

Pretekstem do tej notki jest koncert HooDoo Bandu, jaki dane mi było usłyszeć w mojej miejscowości niedaleko Wrocławia. W niewielkim klubie, przy nikłej frekwencji muzycy dali wprost niesamowity show. Energia jaka towarzyszyła występom Wrocławian była niewiarygodna. Zdołaliśmy usiedzieć może dwa kawałki by za chwilę pląsać i śpiewać pod sceną. Przy takich dźwiękach nie da się pozostać w bezruchu choć na chwilę. Gra muzyków jest luźna i niewymuszona, a uśmiechy nie schodzą z twarzy zarówno artystów jak i publiczności. Młodzi, niezmanierowani artyści odwalają kawał dobrej roboty, bawiąc się przy tym na całego.

Mam nadzieję, że tegoroczne koncerty oraz debiutancki album są zapowiedzią wielkiej kariery i popularności, nie tylko w bluesowym światku. Skazywanie takiej muzy na niszowość jest niewybaczalnym grzechem. Życzę im z całego serca, aby nie zmieniali swojego podejścia do muzyki, a radość grania cały czas była nadrzędną wartością.

Marzę też po cichutku, że Hoodoo Band będzie katalizatorem, dzięki któremu do kulturalnego krajobrazu Wrocławia i całego Dolnego Śląska zostanie pięknie domalowany blues.
Dzisiaj wyjątkowo krótki komentarz do muzycznego przykładu:
1. Miło obserwować metamorfozy takie jak Alicji Janosz, która z zagubionej laureatki Idola przeistoczyła się w dojrzałą wokalistkę z jasną wizją swojej artystycznej przyszłości.
2. Koniecznie zwróćcie uwagę na gitarową solówkę Bartka Miarki. Oszczędne i wyszukane dźwięki zagrane ze smakiem i ogromnym czujem. Bartek jest gitarzystą o wyrazistym stylu i charakterystycznym brzmieniu – najważniejsze cechy przyszłego bohatera gitary.

czwartek, 8 lipca 2010

Korzenie na Antypodach

Gdzieś w zakamarkach terminologii gatunków muzycznych przyczepił się do mnie termin roots rock. Co też może on oznaczać? Tak na chłopski rozum, będzie to muzyką nawiązująca do korzeni. Czyli do czego? W pierwszym odruchu można przywołać w pamięci cytowane niemal wszędzie powiedzenie, którego autorem miał być Willie Dixon, że korzenie wszelkiej muzyki do blues. I w przypadku roots rocka jest to prawda, ale nie do końca. Bo twórczość artystów opisywana tym terminem nawiązuje do ich własnych indywidualnych korzeni, zatem do bluesa również, lecz nie tylko. Oprócz bluesa może to być stary dobry rock and roll, country, reggae a nawet meksykański folklor (jak w przypadku grupy Los Lobos). Jednak jak to zwykle z dziwnymi terminami bywa, także znaczenie pojęcia roots rock czy też roots music zostało przeinaczone. Za zmianą tą stoją w moim mniemaniu mieszkający w Australii artyści reprezentujący dość szeroką grupę zespołów i muzyków grających roots music. Jest to, swoją drogą, niezwykle barwne środowisko profesjonalistów tworzących świetną muzykę. Warto temu zjawisku przyjrzeć się dokładniej, co na pewno uczynię w wolnej chwili. Teraz wystarczy wymienić kilka nazwisk-drogowskazów, które pozwolą dociekliwemu czytelnikowi na rozpoczęcie poszukiwań na własną rękę. Posuchajcie: Dallas Frasca lub Chase the Sun. Tym co łączy większość tych artystów jest słyszalne niemal od razu źródło ich inspiracji. Głośno i wyraźnie słychać tutaj echa twórczości Bena Harpera. W tym miejscu przychodzi mi do głowy ciekawe pytanie: skoro muzykę zainspirowaną dziełami Harpera nazywa się w Australii roots rock (roots music), to czy samego Bena Harpera można określić jako muzyka grającego roots rock?

Bez względu na to jaka będzie odpowiedź, czas zakończyć ten przydługi wstęp i przejść do meritum niniejszej notki czyli do Bena Harpera i jego dwóch ostatnich płyt: studyjnej – White Lies for Dark Times i koncertowej – Live from the Montreal International Jazz Festival. Na obu albumach towarzyszy Benowi zespół Relentless 7 i zdaje się, ze jest to grupa najlepszych muzyków grających do tej pory na etacie u Harpera.

To co zrobili wspólnie na płycie White Lies for Dark Times, jest kolejnym ogromnym krokiem naprzód w karierze Harpera. Płyta nie daje chwili wytchnienia. Każdy numer absorbuje i uzależnia słuchacza całkowicie. Hipnotyczne rytmy, motoryczne riffy i oryginalne melodie muszą uzależniać. Pierwszy utwór jest doskonałą zapowiedzią całej płyty. Motyw przewodni utworu Ben gra slidem na swojej ulubionej gitarze Asher Lap Steel. Patenty tego typu stały się już znakiem rozpoznawczym artysty i zawędrowały do Australii i dalej. Kolejne utwory to kolejne odkrycia. Nowe muzyczne lądy pełne niezbadanych miejsc i niezwykłych stworzeń. Wspomnę w tym miejscu jeszcze następny utwór „Up to You Now”. Co tam się dzieje! Tego trzeba posłuchać. Artyści wprost po mistrzowsku operują nastrojem, a słuchacz zostaje zdruzgotany.

Jeśli chodzi o płytę koncertową to… Co ja wam będę opowiadał. Trzy słowa:
1. Energia
2. Pasja
3. Radość
Posłuchajcie tej wersji nieśmiertelnego „Red House”. Szczęka wiecie gdzie (przynajmniej niektórzy wiedzą).

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Na drodze do Nowego Orleanu

W trakcie rutynowych poszukiwań nowości podejmowanych przez miłośników muzyki zdarzają się historie niesamowite. Przekopując dziesiątki płyt, niusów i stron internetowych natrafiłem na pojawiające się tu i ówdzie nazwisko Anders Osborne. Pierwszy krok - myspace. Pierwszy z kolei utwór na myspace'owym odtwarzaczu. Pierwsze dźwięki i już wiedziałem. Wiedziałem, że muszę mieć tę płytę. Dokładnie w tym momencie uświadomiłem sobie, że album ten będzie dla mnie niesamowitym przeżyciem. Kolejne dźwięki, kolejne kawałki, a ja coraz bardziej nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czeka mnie muzyczne odkrycie roku. Podobne historie zdarzają się rzadko, a ich zapowiedzią jest niezmiernie trudne do opisania zjawisko dziwnego podniecenia. Najpierw euforia i oszołomienie - skąd jest ten koleś? Gdzie on się podziewał, że dopiero teraz o nim słyszę? Później nienasycenie - chcę więcej! Muszę mieć tę płytę! Dalej - nerwowe oczekiwanie na przesyłkę. Czułem się podobnie do dziecka, które w gwiazdkowy wieczór wyczekuje momentu, kiedy wreszcie będzie mogło otworzyć pierwsze prezenty.

Czas na kilka faktów. Anders Osborne to niezwykle barwna postać. Urodzony w Szwecji pół życia spędził na tułaczce po całym świecie, aby w końcu osiąść w Nowym Orleanie, który nazywa swoją ziemią obiecaną. Muzyczna scena Nowego Orleanu natychmiast pochłonęła go całkowicie. On sam zaczyna współpracę z takimi sławami jak Keb' Mo' (za kompozycje, które znalazły się na jednej z jego płyt Osborne otrzymał Grammy), Tab Benoit czy Jonny Lang. Po kilku dość wysoko ocenianych, jednak znanych jedynie lokalnie albumach, pojawia się American Patchwork.

Album otwiera prawdziwy kozak "On The Road To Charlie Parker". Takich numerów nie da się opisać, trzeba posłuchać. Płyta zawiera 10 utworów, z których każdy jest kompozytorskim majstersztykiem. Linie wokalne pełne są emocji i melodyjnych niuansów. Barwa głosu Andersa po prostu zachwyca, a charakterystyczny sposób śpiewania oraz zaskakujące smaczki dykcyjne są prawdziwą ucztą dla uszu.
Aby określić ogólny styl tego krążka najbezpieczniej będzie użyć określenia blues-rock. Choć jest tu w zasadzie wszystko: energia i świeżość, radość i melancholia. Przede wszystkim jest jakiś niesamowity magnetyzm, który nie pozwala przestać słuchać tej muzyki.

Na koniec warto dodać, że przy produkcji płyty wspomógł Osborna przyjaciel z zespołu Galactic - Stanton Moore, który również nagrał partie bębnów, a album wydała legendarna bluesowa wytwórnia Alligator.
Posłuchajcie tego koniecznie!!

sobota, 12 czerwca 2010

Bracia

Nie Cugowscy, nie Golec, ani nawet nie Mroczek. Mało tego – bracia, o których mowa nawet nie mają wspólnego nazwiska. Połączeni więzami muzyki są bardziej przekonujący niż wiele innych celebryckich rodzeństw. Amerykański duet Black Keys, bo to o nim teraz mowa, zatytułował swój najnowszy album Brothers co ma nas przekonać, że muzycznie są rodzeństwem.

Black Keys są dla mnie jednym z najważniejszych zespołów bluesowych XXI wieku. Choć podobnych ansambli pojawiło się już kilka (najbardziej znany White Stripes, czy stosunkowo świeży Moreland & Arbuckle), to właśnie Black Keys zasługują na palmę pierwszeństwa. Łączą w swojej muzyce zamiłowanie do bluesowej formy podają ją jednak jak nikt wcześniej. Ich muzyka brzmi świeżo i naturalnie, a pozorne niechlujstwo nie jest próba ukrycia technicznych braków, ale stanowi subtelny atut. Elementów składowych formacji jest niewiele, jednak wszystko siedzi doskonale na swoim miejscu. Gitara, wokal, perkusja i czysta bluesowa ekspresja. Artyści unikają powielania utartych schematów poszukując wciąż nowych środków wyrazu, zachowując przy tym niepowtarzalny klimat zadymionego juke jointu.

Przyszłość bluesa należy do takich właśnie zespołów. Dan Auerbach i Patrick Carney to już nie tylko zespół ale i instytucja. Z ich inicjatywy powstała niezależna wytwórnia Alive Records zajmująca się promocją młodych zespołów. Na pewno będzie jeszcze okazja napisać kilka zdań o niejednym z nich, bo są to prawdziwe perełki. Teraz wystarczy wspomnieć rewelacyjne Radio Moscow gdzie przy produkcji palce maczał sam Dan Auerbach.

Wróćmy jednak do Black Keys i ich najnowszego albumu. Aby go nagrać muzycy udali się do legendarnego studia Muscle Shoals w Alabamie, gdzie duchy największych gwiazd z pewnością są częstymi gośćmi. Szósta płyta kapeli jest zdecydowanie najbardziej dojrzała. Brzmienie jest gęstsze i bogatsze. Piosenki naszpikowane są pięknymi melodiami i genialnymi aranżacjami. Weźmy to zwolnienie na końcu „Tghten Up” – proste, nie przekombinowane, a jakie efektowne. Płyta pełna jest takich niespodzianek. Nie sposób tutaj nie wspomnieć o wokalu Auerbacha. Z płyty na płytę śpiewał coraz lepiej, a teraz śpiewa rewelacyjnie. Ekspresyjnie, melancholijnie, szorstko, delikatnie, wysoko, nisko – you name it.

Szczerze proponuję przyjrzeć się twórczości Black Keys. Każdy ich dotychczasowy album był lepszy od swojego poprzednika i nic nie wskazuje na to by ta tendencja miała się zmienić. Płyta „Brothers” jest jeszcze ciepła, a ja już czekam na kolejną. Chcę więcej takiego bluesa!

poniedziałek, 31 maja 2010

Sea Of Cowards

Jack White jest artystą, który wyjątkowo dobrze zrozumiał istotę bluesa i jako jeden z niewielu wykonawców młodego pokolenia przedstawia go w zupełnie nowym świetle. Chociaż jego muzyka cieszy się powodzeniem bardziej w kręgach fanów alternatywnego rocka niż bluesa, to nie sądzę by ktokolwiek odważył się twierdzić, że w jego twórczości bluesa nie słychać. Mało tego, Jack White jest artystą, który muzykę bluesową rozumie w dość szczególny sposób i bez końca poddaje ją coraz to nowym muzycznym eksperymentom, w ramach coraz to nowszych projektów artystycznych (muzyka jest w tym wypadku określeniem zbyt wąskim).

Jego najnowszym eksperymentem jest drugi krążek grupy Dead Weather zatytułowany Sea Of Cowards, gdzie White udziela się przede wszystkim jako perkusista. Jack White i grupa jego popleczników są jak banda oszalałych uczestników tajemniczej ceremonii próbujących, za pomocą dźwięków powołać do życia odrażające monstra. Ich muzyczna wizja świata jest brudna, mroczna i wilgotna jak kamienne ściany lochów, w których kolejne ofiary dawnego obrzędu czekają w trwodze na swoją kolej.

Blues zrodzony w wyniku tych przerażających sesji jest zgwałcony, zbity, upośledzony i pokraczny. Emanuje z tego obrzędu jakaś dziwna magiczna siła przyciągania. Kapłani odziani są w zwierzęce maski i czarne powłóczyste szaty. Twarze blade i chore. Oczy wytrzeszczone, zmęczone i złe. Kolejne jazgotliwe akordy opanowują umysł i nie pozwalają skupić uwagi na czymkolwiek innym. Jak widok czegoś przerażającego, na co nie sposób przestać się gapić z głupkowatym wyrazem twarzy do momentu, gdy nie wiadomo kto bardziej się wstydzi: obserwowany czy obserwator. Niepokój ogarnia umysły i ciała świadków sekciarskiego rytu, aż do ostatniego dźwięku. Spróbujcie teraz dojść do siebie.

Owocowa metafora? Proszę bardzo: Wyobraźcie sobie owoc jabłoni tak dojrzały, że sam spada na ziemię. Nikt jednak go nie podnosi. Nikt go nie widzi. Jędrną błyszczącą w słońcu powłokę zaczynają pokrywać lekkie zmarszczki. Poranna rosa zmiękcza ją codziennie jeszcze bardziej. Do uczty przystępują wszyscy mieszkańcy przydomowego sadu, słowem wszelkie plugastwo pełzające w trawie. Zielono-czerwona niegdyś skóra delikatnie brązowieje. To zaproszenie dla kolejnych uczestników ogrodowej uczty. Bakterie trawią sukcesywnie następne warstwy owocu. Na całkiem już brązowej skórze pojawiają się białe plamy jak ohydne krosty na dłoniach i twarzy chorego na trąd. Owoc przechodzi ostatnie stadium rozkładu - oto blues w wykonaniu Dead Weather. Zapraszam do słuchania.