Pominięcie milczeniem najnowszej płyty Erika Claptona byłoby niewybaczalnym błędem i z całą pewnością wyrzuty sumienia nie dałyby mi spokoju, gdybym tak zrobił. Po pierwsze dlatego, że Clapton jest jednym z moich ulubionych artystów ever. Po drugie, bo jest to świetna płyta. Po trzecie, bo chciałbym zabrać głos w modnej ostatnio dyskusji o podstarzałych gwiazdorach, którzy na potęgę odgrzewają kotlety, próbując dorobić sobie do emerytury zdzierając ostatnie grosze z wiernych fanów.
Na podstawie opinii krytyków zjawisko to można podzielić zasadniczo na dwa nurty: Pierwszy to artyści, którzy mając za sobą lata swojej świetności trafiają pod skrzydła producentów młodego pokolenia i wspólnie wydają płyty cieszące się zaskakująco dużą popularnością. Bartek Chaciński pisał o tym tutaj. Muzycy wpisujący się w ten nurt to: Johnny Cash, Neil Diamond, Gil Scott-Heron, niedawno Tom Jones, a w zeszłym miesiącu Robert Plant. O tym ostatnim przeczytacie tutaj.
Druga strona tego zjawiska to muzycy, którym bardziej niż na zadowoleniu swoich wielbicieli i spełnieniu własnych artystycznych ambicji zależy na zarobieniu kilku dodatkowych milionów zanim całkowicie popadną w muzyczne zapomnienie. Artykuł Roberta Sankowskiego na ten temat znajdziecie tutaj. Autor co prawda słusznie zdiagnozował problem, jednak wrzucił do tego wora artystów do niego nie pasujących, bo oprócz Phila Collinsa i Carlosa Santany umieścił tam Roberta Planta, który bardziej pasuje do nurtu pierwszego oraz Erika Claptona, a z tym ostatnim sprawa wygląda jeszcze inaczej.
Clapton wymyka się tym pobieżnym kategoryzacjom i trudno przypasować go do któregokolwiek zbioru. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że nie zaliczył on w ostatnim czasie żadnej dłuższej przerwy i cały czas jest niezwykle aktywnym i płodnym muzykiem. Wciąż wymyśla dla siebie nowe formuły artystycznego istnienia na rynku i nie daje o sobie zapomnieć swoim fanom. Jego największym bodaj osiągnięciem ostatnich lat jest festiwal gitarowy Crossroads. Pod szyldem tego wydarzenia, podczas jednego dnia na scenie występuje niespotykana chyba nigdzie indziej liczba muzyków. Ta wyjątkowa impreza całkowicie pozbawiona jest jakichkolwiek ram pokoleniowych i gatunkowych.
Clapton korzysta ze swoich rozległych znajomości i chętnie zaprasza do współpracy artystów występujących na jego festiwalu. Dzięki temu mogliśmy już cieszyć się wspaniałym albumem Road To Escondido, na którym Erikowi towarzyszył jego idol J.J. Cale oraz cała armia nieprzyzwoicie utalentowanych gości (m.in. Derek Trucks i John Mayer). Kolejny owoc podobnej współpracy to koncertowy album oraz film DVD będący zapisem wspólnego występu Slowhanda i jego wieloletniego przyjaciela Steva Winwooda. To wyśmienite wydawnictwo zaowocowało trasą koncertową, a jej berlińska część była dla mnie źródłem niesamowitych przeżyć.
Jaka w takim razie jest jego najnowsza płyta Erika? Dziwna. Spróbujcie nadać temu słowu pozytywny wydźwięk. Bo ona jest dziwna w pozytywnym sensie. Jest eklektyczna i zaskakująca. Jest zupełnie inna niż możecie się tego spodziewać. Jest pełna bluesa i odniesień do tradycji, ale brzmi nowocześnie i czysto (prawdopodobnie jest to zasługa współproducenta Doyla Brahmalla II). Jak przystało na dzieło wytrawnego bluesmana czuje się atmosferę przyjacielskiego jam session w starym stylu – a przyjaciół jest sporo: m.in. J.J. Cale, Derek Trucks, Kim Wilson, Allen Toussaint i Sheryl Crow. Choć aranżacje są raczej bogate, trudno odnaleźć w nich miejsce na ogniste solówki gitarowe. Jest za to dużo spokoju, emocji, dojrzałości i dobrej zabawy na modłę nowo-orleańskich parad ulicznych z okazji Mardi Gras.
Tym albumem Eric Clapton udowadnia, że nie tylko nie zniknął ze sceny ani na chwilę, ale cały czas rozwija się i ma jeszcze wiele do zaoferowania swoim fanom.
W wywiadzie promującym płytę gitarzysta stwierdza, że jeżeli jest ona niespodzianką dla fanów to tylko dlatego, że jest ona niespodzianką dla samego artysty. Cudowna doprawdy to niespodzianka.
Posłuchajcie jak się zaczyna!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz