wtorek, 10 maja 2011

Krótka piła Vol.5 - Cóż, że ze Szwecji Vol. 2

Co jakiś czas do moich uszu trafia jakiś dziwny wynalazek ze Szwecji, czy też szerzej ze Skandynawii. Dzisiaj polecam zespół Three Seasons. Były wokalista zespołu Siena Root zebrał chłopaków i nagrali piękną płytę.

Granie absolutnie w starym stylu. Może trochę retro, ale słucha się tego z ogromną przyjemnością, tym bardziej, że dzisiaj tak się nie gra. Polecam wszystkim miłośnikom szczerego rock and rolla. Momentami leciutko drażni mnie wszechobecny strat. W niektórych miejscach lepiej pasowałby bardziej przydymiony sound Les Pauala, ale to tylko takie moje czepianie.


poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Jim Dickinson: I'm just dead, I'm not gone

Trochę mi to zajęło, ale udało się. Wreszcie napiszę coś o kapeli, o której chciałem napisać coś już bardzo dawno temu, ale jakoś się nie składało. Teraz się w końcu złożyło i piszę.

Złożyło się tak, że po pierwsze zespół ten wydał nową płytę na początku lutego, a po drugie jest to jeden z moich ulubionych zespołów. Mam w tym momencie na myśli North Mississippi Allstars. Kapela, która prowadzą bracia Luther i Cody Dickinson choć w Polsce jest cały czas mało znana, to na pewno nie jest grupą na dorobku. Przez 11 lat swojej działalności wypracowali charakterystyczny, momentalnie rozpoznawalny styl. Ogromna w tym zasługa starszego z braci – Luthera Dickinsona. Jest w jego sposobie grania coś, co sprawia, że zagnieżdża się ta muzyka gdzieś z tyłu głowy i pozostaje na długo, długo. Szczególnie przepadam, gdy na jego serdecznym palcu pojawia się ten magiczny kawałek szkła. Slide w jego wykonaniu siedzi mi przestrasznie.

Dobrych kilka lat temu, gdzieś wyczytałem o tych młodych chłopaczkach i nie miałem żadnych szans żeby dorwać ich płytę. O zamorskich zakupach ledwie mogłem wtedy marzyć. Inne muzyczne źródła również pozostawały suche. Nazwa utkwiła mi jednak w pamięci. Gdy udało mi się osobiście dotrzeć za ocean do pięknego stanu Virginia i z zapartym tchem i szeroko rozdziawioną paszczą przeczesywałem lokalne sklepy z używanymi płytami CD, trafiłem na płytę 51 Phantom. Bez zastanowienia wysupłałem ciężko zarobione dolary, posłuchałem i BAM! Strzał w ryj! Podobnego grania nie słyszałem. Kończąc ten nudnawy, śmierdzący prywatą wątek dodam, że od tej pory śledzę karierę tej kapeli. Jest to wyjątkowe połączenie tradycyjnego bluesa ze wszystkimi przeróżnymi smaczkami w nowoczesny sposób. Takie podejście do muzyki niezmiernie mi odpowiada.

Jaka więc jest ta najnowsza płyta? Przede wszystkim dojrzała. Jest przemyślana, zaplanowana, i emocjonalna. Jest wynikiem prywatnych przeżyć muzyków, które stały się doskonałym pretekstem do uniwersalnych rozważań. Podczas tworzenia materiału na ten krążek życie braci Dickinson właśnie brało dość ostry zakręt. Luther grał już w Black Crowes, Cody powołał do życia side project Hill Country Revue. Wszystko to działo się w dość przygnębiającej atmosferze. Ojciec chłopaków, Jim Dickinson (znany skąd inąd jako legendarny wprost pianista i producent, który przez wiele lat pracował z takimi artystami jak Aretha Franklin, Ry Cooder czy Rolling Stones) po wieloletnich zmaganiach z chorobą zmarł. W tym samym mniej więcej czasie na świat przyszła pierwsza córka starszego z braci. Życie nie mogło napisać bardziej pokręconego scenariusza. Co więcej, podobna sytuacja nie mogła pozostać bez wpływu na twórczość zespołu.

Cała płyta jest piękna. Spokojna i prywatna, ale nieprzytłoczona melancholią i smutkiem. Atmosfera jest wyważona. Momentami jest wesoło, ale nie wesołkowato. Jest to zdecydowanie najdojrzalsze dzieło, jakie ukazało się pod szyldem North Mississippi Allstars. Album cudownie układa się w jakiś misternie tkany wzór, z wyraźnym punktem kulminacyjnym w utworze „Hear The Hills”. Numer kończy cichutka partia pianina, jakby sam Jim Dickinson próbował zaznaczyć swoją obecność tą wzruszającą kodą.
Nie wiem czy ktokolwiek inny mógłby napisać lepsze epitafium dla Jima Dickinsona niż dwóch jego piekielnie zdolnych synów. Nie wiem też czy można lepiej zilustrować jak życie zatacza krąg.



P.S. 1

P.S. 2

Pięknie koślawy Funk

Mniej więcej w połowie zeszłego roku, za sprawą człowieka, który nazywa się Anders Osborne zakochałem sie w muzyce Nowego Orleanu. Uświadomiłem sobie wówczas jak mocno byłem zapóźniony muzycznie nie znając wcześniej tego zjawiska. Kolejne płyty i kolejne nazwiska pokazały mi wyraźnie z jak rozległym zjawiskiem mamy do czynienia. Nie tylko ze względu na jego historię, ale również poprzez to, co dzieje się tam dzisiaj. Współcześnie Crescent City cały czas tętni muzyką. Poszukiwania doprowadziły mnie do funkowego składu Galactic i perkusisty tego zespołu Stantona Moore’a. Jego „groove’owy” styl grania kompletnie mnie pozamiatał.

Początek tego roku sprawił, że pojawiły się u mnie pewne obawy. Minął styczeń i luty. Stopniały śniegi i przyszła wiosna. Powietrze zaczęło uderzać w nozdrza świeżym powiewem, słońce przyjemnie kładło na twarzy pierwsze promienie, a tu nic. Żadnych nowości z Nowego Orleanu? Ale jest! Na szczęście jest. Moje obawy okazały się płonne, bo nową płytę wydał zespół Garage a Trois. Związek tej kapeli z rogalikowym miastem nie ogranicza się jedynie do osoby mojego ulubionego perkusisty. Choć to głównie za jego sprawą słychać to charakterystyczne funkowe pulsowanie.

Najnowsza płyta tej kapeli nosi tytuł Always Be Happy, But Stay Evil. Muzyka na niej zawarta jest w całości instrumentalna, tak jak na wszystkich poprzednich wydawnictwach. Tytuł albumu sugeruje nieco jego zawartość, bo dźwięki jakie się na niego złożyły mieszczą się właśnie jakoś tak po środku. Z jednej strony słychać charakterystyczne, mroczne i zakręcony riffy saksofonu i klawiszy, z drugiej jednak całość podana jest w sposób zdecydowanie bardziej przystępny niż miało to miejsce na wcześniejszych płytach. Jest to jeszcze jakby funk, ale wywrócony do góry nogami i na lewą stronę. Oprócz motorycznego bębnienia Stantona, który co chwilę serwuje jakiś nowy groove, są tutaj melodie dziwaczne, wędrujące niekiedy w jazzową stronę. Nadają one pewną aurę tajemniczości, która staje się dominantą tej płyty. Piękne!

Mam nadzieję, że mieszkańcy Nowego Orleanu będą raczyć nas w tym roku muzycznymi owocami słodkimi i smacznymi jak ten.



wtorek, 5 kwietnia 2011

Cudowny koniec cudownego dziecka

Pojawiają się niekiedy takie płyty, o których można by napisać krótko i na temat: „zajebista płyta, musisz koniecznie posłuchać”. W przypadku takiego normalnego gadania face to face z kumplem, bardzo często, taka zdawkowa informacja by wystarczyła. Kumpel wszak zna nasz muzyczny gust i wie, że można mu zaufać. Sprawa komplikuje się w sytuacji takiego internetowego o muzie pisania. Tutaj niemal zawsze, do czynienia mamy, z delikatnie mówiąc ograniczonym zaufaniem czytelnika. Bo przecież „co mi tutaj będzie opowiadał jeden z drugim, lepiej wiem”. Lubią jednak, od czasu do czasu pojawić się albumy, do których warto wszelkimi sposobami przekonywać tego nieufnego internautę. Świetnym przykładem takiego stanu rzecz jest najnowsze wydawnictwo Joe Bonamassy Dust Bowl.
Debiutancki album tego artysty usłyszałem w 2003 roku, zatem 3 lata od momentu, gdy ukazał się on w stanach zjednoczonych. Jego nazwisko nic mi wówczas nie mówiło. Przemówiła jednak muzyka. Od razu się dogadaliśmy, jakbyśmy znali się od lat. Zacząłem zbierać jakieś informacje. Okazało się, że w momencie wydawania debiutanckiego krążka Joe miał zaledwie 23 lata. Doskonale wpisał się w, bardzo modny w tamtym czasie, nurt bluesowych cudownych dzieci. Razem z artystami takimi jaki jak Kenny Wayne Shepherd i Jonny Lang zdobywał serca publiczności. Syndrom cudownego dziecka, które po udanym debiucie wypala się i znika w otchłani sławy, pieniędzy i narkotyków, nie zagroził nawet młodemu gitarzyście. Wydaje mi się, że jest to, w równej mierze, zasługa talentu jak i drakońsko ciężkiej pracy, jaką wykonał Bonamassa. Od momentu debiutu nie wykazał oznak lenistwa czy też niemocy twórczej. Wypuszczanie na rynek co roku nowej płyty, jest w dzisiejszych czasach nie lada wyczynem. Tak przecież pracowało się na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Dzisiaj większość wytwórni płytowych stosuje minimum dwu letni cykl wydawniczy.

W ciągu tych kilku dobrych lat, Joe Bonamassa od muzycznej ciekawostki, jaką stanowił dla mnie w 2003 roku, stał się jednym z moim ulubionych artystów. Każda jego kolejna płyta jest przeze mnie wyczekiwana z niecierpliwością. Kiedy wreszcie wchodzę w jej posiadanie, rozrywam łapczywie filię, wrzucam do odtwarzacza i słucham tak długo, aż w końcu znam na pamięć każdy kawałek.

Dokładnie w ten sposób przebiegła tegoroczna przygoda z najnowszą płytą artysty pt. Dust Bowl. Podobne albumy zdarzają się raczej rzadko. Słabych momentów jest tutaj jak na lekarstwo, a tych mocnych cała banda. Na tym krążku po raz kolejny pojawia się utwór skomponowany przez Michaela Kamena. Na płycie z 2007 roku był to tytułowy „Sloe Gin”, tutaj jest to „No Love On The Street”. O uwielbienie dla twórczości Kamena bardziej podejrzewam etatowego producenta płyt Bonamassy, Kevina Shirleya, w obu utworach nawet słychać podobną syrenę policyjną. Nie zmienia to jednak faktu, że „No Love On The Street” jest jednym z mocniejszych punktów płyty. Można słuchać tego jakby nieco kopniętego rytmu niemal bez końca.

Zanim jednak na płycie dotrzecie do wspomnianego utworu czeka was wiele niezwykle przyjemnych niespodzianek. Jedną z nich jest utwór „Heartbreaker”, znany ze schyłkowego okresu działalności grupy Free. Tutaj w duecie z Bonamassą zaśpiewał jego starszy kolega z Black Country Communion – Glenn Hughes.

Śledzenie kariery tego młodego artysty, obserwowanie jak rozwija się z płyty na płytę, to dla każdego wiernego fana sprawa wyjątkowa. Postępy Joe są widoczne i słyszalne w każdej kwestii – czy to wokalnej, czy instrumentalnej, czy kompozytorskiej. Z obiecującego, tak sobie śpiewającego gitarzysty wyrósł na dojrzałego, pewnego siebie wokalistę o bezkonkurencyjnych umiejętnościach gitarowych. W przeciągu tych 11 lat udało mu się wyrobić niepowtarzalny styl. Niesamowicie charakterystyczne zagrywki gitarowe wyróżniają go zdecydowanie od rówieśników.

Dzisiaj Joe Bonamassa nie jest już ciekawostką. Nie jest utalentowanym dwunastolatkiem grającym u boku B.B. Kinga. Nie jest już cudownym dzieckiem. Dzisiaj Joe Bonamassa to dojrzały artysta, którego młody wiek pozwala mieć nadzieję, że dzieło życia jest jeszcze przed nim. I przed nami. Tymczasem słuchajcie Dust Bowl – zajebista płyta.

piątek, 25 marca 2011

Robert Johnson wielkim bluesmanem był?

Legenda Roberta Johnsona jest wciąż żywa. Do jego twórczości nawiązywała niezliczona ilość artystów obracających się głównie w bluesowych kręgach, lecz nie tylko. Płyty z własnymi wersjami piosenek Johnsona wydali na przestrzeni lat zarówno muzycy z pierwszej ligi tacy jak Eric Clapton (Me and Mr. Johnson) czy Peter Green (Hot Foot Powder, Robert Johnson Songbook), jak i artyści mniej znani poza bluesowym światkiem jak Rory Block (The Lady and Mr. Johnson). Na usta ciśnie się pytanie, czy po tylu przeróżnych interpretacjach, tysiącach wersji mniej lub bardziej zbliżonych do oryginału, można z muzyki Roberta Johnsona coś jeszcze wycisnąć? Okazuje się, że można, a dowodem tego jest najnowszy album grupy Big Head Blues Club zatytułowany 100 Years of Robert Johnson.

Na płycie znajduje się jedynie 10 utworów, co stanowi niewiele ponad jedną trzecią całej spuścizny legendarnego bluesmana. Zabiegi aranżacyjne jakim została poddana muzyka sprawia, że całość brzmi niezwykle świeżo. Uwielbiam takie lekkie podejście do tradycji. Dzięki temu jest nowocześnie i ciekawie. Tradycyjne bluesy Roberta Johnsona są wdzięcznym materiałem do eksperymentów ponieważ niemal każdy szanujący się fan bluesa zna te utwory niemal na pamięć. Z drugiej jednak strony, gdy słyszymy bardzo dobrze znane numery podane w zaskakujący sposób, radość z słuchania jest jeszcze większa.

Przy okazji tej płyty grzechem byłoby nie wspomnieć o gościach. Na harmonijce w otwierającym „Come On In My Kitchen” gra niesamowicie Charlie Musselwhite. A klasyczny „Cross Road Blues” uświetnił swoją obecnością sam B.B. King. Odważyłbym się stwierdzić nawet, że jest to najlepszy numer na płycie.

Na zdanie uznania w osobnym akapicie zasługują bezsprzecznie partie organów Hammonda. Warto na nie zwrócić szczególną uwagę. Gdzie trzeba są pięknym tłem, gdzie indziej wychodzą do przodu w perkusyjnych zagrywkach. Zwróćcie także uwagę na barwę głosu Todd Park Mohra. Przyznam szczerze, że nie słyszałem wcześniej o tym człowieku i tej kapeli, co sprawia, iż album ten jest dla mnie przemiłym odkryciem.



środa, 16 marca 2011

Pierwsze tegoroczne owoce

Zima odeszła sobie na dobre. Miejmy nadzieje, że już nie wróci. Widziałem już przebiśniegi w ogródkach działkowych i krokusy w kolorze żółci i fioletu na miejskich klombach. Najwyższy czas zatem przebudzić z zimowego snu także bloga i sprawdzić, jakie to owoce wpadły przez zimę do muzycznego kosza. Postaram się pisać nieco częściej i bardziej regularnie. Mój ambitny plan zakłada opisywanie płyt ukazujących się na bieżąco, a także wydawnictw, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie w zeszłym, 2010 roku.

Zacznę przewrotnie od albumu, który swoją premierę miał na początku 2011 roku. No Time For Dreaming Charlesa Bradleya to jedna z tych niesamowitych płyt, która pochłania słuchacza coraz bardziej z każdym przesłuchaniem.

No Time For Dreaming stanowi rodzaj przemiłej niespodzianki. Siedzę sobie spokojnie w domu, niczego się nie spodziewam, rzadko kiedy daję się czymś zaskoczyć. Włączam płytę i… Bam! Jakby ktoś dał mi w mordę. Jak? Co? Skąd? Kto? Kolejne pytania chaotycznie wpadają do głowy. Słucham coraz bardziej pochłonięty. Daję się porwać. Zaczynam grzebać, szukać, przeczesuję Internet w poszukiwaniu choćby strzępków informacji. Ponad 50-cio letni debiutant? Nie bardzo chce się wierzyć. Arcyciekawa biografia. Tragiczne wydarzenia stanowią kolejne wpisy w jego bogatym CV. Naprawdę niezwykle ciężko uwierzyć, że ten człowiek nigdy wcześniej nic nie nagrał.

Muzycznie, album ten wpisuje się w bardzo modny i coraz bardziej popularny ostatnio nurt, który nawiązuje do najlepszych lat działalności wytwórni Motown i Stax. Wiadomo już mniej więcej czego można się tutaj spodziewać. Soul, Funk, Blues, sekcja dęta, wibrafon, funkujące gitary i żeńskie chórki – wszystko idealnie dopasowane by wydobyć przepełniony energią głos głównego bohatera. Sposób śpiewania i barwa głosu Bradleya zachwycają dosłownie w każdej piosence. Charles Bradley szczerze do bólu opisuje swoje życie oraz rzeczywistość, która go otacza. Chwilami nieco naiwnie, co tylko dodaje uroku.

Krążek, choć pojawił się na samym początku roku, już jest moim faworytem. Miejmy tylko nadzieję, że 2011 rok będzie obfitował w takie niespodzianki.



piątek, 5 listopada 2010

Jabłka, jabłonie i takie tam

Wydaje się, że jest sporo problemów z oceną twórczości dzieci znanych muzyków, którzy idą w ślady swoich rodziców. Kłopoty są jednak w tym przypadku tylko pozorne i wystarczą najprostsze kryteria by nie utknąć w gąszczu gałęzi genealogicznego drzewa. Tym kryterium w każdym przypadku nie może być nic innego jak twórczość latorośli.

Zacznijmy od przykładu z naszego polskiego podwórka. Pamiętam jeden z festiwali miejskich odbywający się na Placu Wolności we Wrocławiu jakieś 10, może 15 lat temu. Na jednej scenie przed gwiazdą wieczory występowali: Sebastian Riedel, ze swoim zespołem Cree oraz Patrycja Markowska. Oboje, wtedy niemal debiutanci zaprezentowali się najlepiej jak potrafili. Riedel w charakterystycznej mieszance bluesa i rocka, ze szczerym ujmującym wokalem, Markowska w miałkiej kombinacji rocka i popu. Jej styl wokalny choć poprawny cierpi na brak czegokolwiek co byłoby zdolne przyciągnąć i poruszyć słuchacza. Dzisiaj sytuacja wygląda podobnie. Sebastian Riedel jest wyrobionym wokalistą i bardzo dojrzałym gitarzystą o rozpoznawalnym stylu (może nawet jest bardziej gitarzystą niż wokalistą). Patrycja Markowska natomiast nadal produkuje popowo rockowe albumy wypełnione bezpłciowym plumkaniem. Można oczywiście zarzucić Riedlowi, że czasami przesadza w swojej twórczości nawiązując wprost do legendy taty, bo na dłuższą metę może budzić to pewien niesmak, jednak ciężar gatunkowy i rozmiar mitu ojców naszych bohaterów jest nieporównywalny.

Kolejnym przykładem bodaj najlepiej obrazującym fakt, że samo nazwisko nie wystarczy by stać się gwiazdą na miarę talentu swojego ojca jest projekt Bloodline. W 1994 roku grupa wydała jedyną płytę a w jej nagraniu wzięli udział Erin Davis (syn Miles’a Davise’a), Waylon Krieger (syn Robby Kriegera z The Doors), Berry Oakley, Jr. (syn Berrego Oakley’a, basisty Allman Brothers Band) oraz Joe Bonamassa (syn swojego ojca). Z perspektywy czasu dość zaskakująca jest obserwacja: Bonamassa jako jedyny z zespołu nie jest synem znanego muzyka i jako jedyny zrobił światową karierę. Jest dzisiaj uważany za jednego z najlepszych gitarzystów. To w jego kierunku zwracają się oczy, gdy mowa jest o przyszłości bluesa. Nagrywa doskonałe płyty i koncertuje na całym świecie. Dowodzi to, że geny i znane nazwisko mogą pomóc w karierze, ale gwarantem sukcesu nie są.

Jeszcze jednym przykładem utalentowanego syna, jeszcze bardziej utalentowanego ojca, o którym chciałbym napisać, a powyższe było tylko do tego wstępem jest Devon Allman. Jego „starszy” Gregg jest od ponad czterech dekad trzonem jednej z moich ulubionych kapel The Allman Brothers Band. Jego popisy wokalne zdefiniowały na nowo blues w bielszym jego odcieniu oraz przyczyniły się do powstania nurtu zwanego Southern Rock. Ale wróćmy do syna. Wyglądający jak kopia swojego taty Devon wydał właśnie swój drugi album zatytułowany Space Age Blues. Muzyka na nim zawarta z jednej strony nie jest zaskoczeniem, bo mamy do czynienia z blues-rockiem na bardzo przyzwoitym poziomie, z drugiej jednak w porównaniu z raczej mdłym debiutem zawiera utwory, których słuchanie dostarcza wiele radości. W pierwszej kolejności na uwagę zasługuje wokal. Tutaj naprawdę młodemu należą się wyrazy uznania. Wszystkie piosenki zaśpiewane są rewelacyjnie. Barwa momentami przypomina przydymiony głos Gregga, ale jest tam jeszcze coś więcej, coś własnego i oryginalnego. Devon wie doskonale co może zrobić ze swoimi strunami głosowymi i robi to, dawkując ekscytację, podniecenie, wyciszenie, ból i radość w zależności od klimatu kawałka. Jako gitarzysta jest sprawny i kompetentny, jednak brak tutaj jakiegoś szczególnego sznytu by nazwać jego opanowanie instrumentu wybitnym. Do jego nieodżałowanego wujka Duane’a jest mu niebywale daleko.

Tak czy inaczej po tym albumie Devon Allman ląduje na mojej liści artystów, których karierę należy śledzić ze wzmożoną uwagą. Żałuję tylko, że przegapiłem jego warszawski koncert. Podsumowując: niedaleko pada jabłko od jabłoni (najczęściej) i bardzo dobrze. Bo zamiast jednego Allmana mamy dwóch.