wtorek, 10 maja 2011
Krótka piła Vol.5 - Cóż, że ze Szwecji Vol. 2
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
Jim Dickinson: I'm just dead, I'm not gone
Nie wiem czy ktokolwiek inny mógłby napisać lepsze epitafium dla Jima Dickinsona niż dwóch jego piekielnie zdolnych synów. Nie wiem też czy można lepiej zilustrować jak życie zatacza krąg.
P.S. 1
P.S. 2
Pięknie koślawy Funk
Mniej więcej w połowie zeszłego roku, za sprawą człowieka, który nazywa się Anders Osborne zakochałem sie w muzyce Nowego Orleanu. Uświadomiłem sobie wówczas jak mocno byłem zapóźniony muzycznie nie znając wcześniej tego zjawiska. Kolejne płyty i kolejne nazwiska pokazały mi wyraźnie z jak rozległym zjawiskiem mamy do czynienia. Nie tylko ze względu na jego historię, ale również poprzez to, co dzieje się tam dzisiaj. Współcześnie Crescent City cały czas tętni muzyką. Poszukiwania doprowadziły mnie do funkowego składu Galactic i perkusisty tego zespołu Stantona Moore’a. Jego „groove’owy” styl grania kompletnie mnie pozamiatał.
Początek tego roku sprawił, że pojawiły się u mnie pewne obawy. Minął styczeń i luty. Stopniały śniegi i przyszła wiosna. Powietrze zaczęło uderzać w nozdrza świeżym powiewem, słońce przyjemnie kładło na twarzy pierwsze promienie, a tu nic. Żadnych nowości z Nowego Orleanu? Ale jest! Na szczęście jest. Moje obawy okazały się płonne, bo nową płytę wydał zespół Garage a Trois. Związek tej kapeli z rogalikowym miastem nie ogranicza się jedynie do osoby mojego ulubionego perkusisty. Choć to głównie za jego sprawą słychać to charakterystyczne funkowe pulsowanie.
Najnowsza płyta tej kapeli nosi tytuł Always Be Happy, But Stay Evil. Muzyka na niej zawarta jest w całości instrumentalna, tak jak na wszystkich poprzednich wydawnictwach. Tytuł albumu sugeruje nieco jego zawartość, bo dźwięki jakie się na niego złożyły mieszczą się właśnie jakoś tak po środku. Z jednej strony słychać charakterystyczne, mroczne i zakręcony riffy saksofonu i klawiszy, z drugiej jednak całość podana jest w sposób zdecydowanie bardziej przystępny niż miało to miejsce na wcześniejszych płytach. Jest to jeszcze jakby funk, ale wywrócony do góry nogami i na lewą stronę. Oprócz motorycznego bębnienia Stantona, który co chwilę serwuje jakiś nowy groove, są tutaj melodie dziwaczne, wędrujące niekiedy w jazzową stronę. Nadają one pewną aurę tajemniczości, która staje się dominantą tej płyty. Piękne!
Mam nadzieję, że mieszkańcy Nowego Orleanu będą raczyć nas w tym roku muzycznymi owocami słodkimi i smacznymi jak ten.
wtorek, 5 kwietnia 2011
Cudowny koniec cudownego dziecka
piątek, 25 marca 2011
Robert Johnson wielkim bluesmanem był?
Legenda Roberta Johnsona jest wciąż żywa. Do jego twórczości nawiązywała niezliczona ilość artystów obracających się głównie w bluesowych kręgach, lecz nie tylko. Płyty z własnymi wersjami piosenek Johnsona wydali na przestrzeni lat zarówno muzycy z pierwszej ligi tacy jak Eric Clapton (Me and Mr. Johnson) czy Peter Green (Hot Foot Powder, Robert Johnson Songbook), jak i artyści mniej znani poza bluesowym światkiem jak Rory Block (The Lady and Mr. Johnson). Na usta ciśnie się pytanie, czy po tylu przeróżnych interpretacjach, tysiącach wersji mniej lub bardziej zbliżonych do oryginału, można z muzyki Roberta Johnsona coś jeszcze wycisnąć? Okazuje się, że można, a dowodem tego jest najnowszy album grupy Big Head Blues Club zatytułowany 100 Years of Robert Johnson.
Na płycie znajduje się jedynie 10 utworów, co stanowi niewiele ponad jedną trzecią całej spuścizny legendarnego bluesmana. Zabiegi aranżacyjne jakim została poddana muzyka sprawia, że całość brzmi niezwykle świeżo. Uwielbiam takie lekkie podejście do tradycji. Dzięki temu jest nowocześnie i ciekawie. Tradycyjne bluesy Roberta Johnsona są wdzięcznym materiałem do eksperymentów ponieważ niemal każdy szanujący się fan bluesa zna te utwory niemal na pamięć. Z drugiej jednak strony, gdy słyszymy bardzo dobrze znane numery podane w zaskakujący sposób, radość z słuchania jest jeszcze większa.
Przy okazji tej płyty grzechem byłoby nie wspomnieć o gościach. Na harmonijce w otwierającym „Come On In My Kitchen” gra niesamowicie Charlie Musselwhite. A klasyczny „Cross Road Blues” uświetnił swoją obecnością sam B.B. King. Odważyłbym się stwierdzić nawet, że jest to najlepszy numer na płycie.
Na zdanie uznania w osobnym akapicie zasługują bezsprzecznie partie organów Hammonda. Warto na nie zwrócić szczególną uwagę. Gdzie trzeba są pięknym tłem, gdzie indziej wychodzą do przodu w perkusyjnych zagrywkach. Zwróćcie także uwagę na barwę głosu Todd Park Mohra. Przyznam szczerze, że nie słyszałem wcześniej o tym człowieku i tej kapeli, co sprawia, iż album ten jest dla mnie przemiłym odkryciem.
środa, 16 marca 2011
Pierwsze tegoroczne owoce
Zima odeszła sobie na dobre. Miejmy nadzieje, że już nie wróci. Widziałem już przebiśniegi w ogródkach działkowych i krokusy w kolorze żółci i fioletu na miejskich klombach. Najwyższy czas zatem przebudzić z zimowego snu także bloga i sprawdzić, jakie to owoce wpadły przez zimę do muzycznego kosza. Postaram się pisać nieco częściej i bardziej regularnie. Mój ambitny plan zakłada opisywanie płyt ukazujących się na bieżąco, a także wydawnictw, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie w zeszłym, 2010 roku.
Zacznę przewrotnie od albumu, który swoją premierę miał na początku 2011 roku. No Time For Dreaming Charlesa Bradleya to jedna z tych niesamowitych płyt, która pochłania słuchacza coraz bardziej z każdym przesłuchaniem.
No Time For Dreaming stanowi rodzaj przemiłej niespodzianki. Siedzę sobie spokojnie w domu, niczego się nie spodziewam, rzadko kiedy daję się czymś zaskoczyć. Włączam płytę i… Bam! Jakby ktoś dał mi w mordę. Jak? Co? Skąd? Kto? Kolejne pytania chaotycznie wpadają do głowy. Słucham coraz bardziej pochłonięty. Daję się porwać. Zaczynam grzebać, szukać, przeczesuję Internet w poszukiwaniu choćby strzępków informacji. Ponad 50-cio letni debiutant? Nie bardzo chce się wierzyć. Arcyciekawa biografia. Tragiczne wydarzenia stanowią kolejne wpisy w jego bogatym CV. Naprawdę niezwykle ciężko uwierzyć, że ten człowiek nigdy wcześniej nic nie nagrał.
Muzycznie, album ten wpisuje się w bardzo modny i coraz bardziej popularny ostatnio nurt, który nawiązuje do najlepszych lat działalności wytwórni Motown i Stax. Wiadomo już mniej więcej czego można się tutaj spodziewać. Soul, Funk, Blues, sekcja dęta, wibrafon, funkujące gitary i żeńskie chórki – wszystko idealnie dopasowane by wydobyć przepełniony energią głos głównego bohatera. Sposób śpiewania i barwa głosu Bradleya zachwycają dosłownie w każdej piosence. Charles Bradley szczerze do bólu opisuje swoje życie oraz rzeczywistość, która go otacza. Chwilami nieco naiwnie, co tylko dodaje uroku.
Krążek, choć pojawił się na samym początku roku, już jest moim faworytem. Miejmy tylko nadzieję, że 2011 rok będzie obfitował w takie niespodzianki.